Tymczasem wczoraj do telewizyjnego studia zaproszono 10 osób. Jednocześnie, jak dodaje krakowski socjolog, wczorajsza debata udowodniła, że bezpośredni wybór prezydenta jest nieporozumieniem.
Zapis rozmowy Jacka Bańki z Jarosławem Flisem, socjologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jeden z polityków po wczorajszej debacie napisał na Twitterze, że było to smutne widowisko. Pan ma podobne odczucia?
- Może nie smutne, ale żenujące. Ta formuła, że każdy kandydat ma taki sam dostęp do mediów jest bez sensu. Jak popatrzeć na ostatnie sondaże to wyglądało to tak. Jeden z kandydatów ma większe poparcie niż wszyscy razem wzięci. Drugi porównywalne z pozostałą ósemką. Cała reszta – 8 kandydatów, jest popierana przez 1/8 wyborców. Było widać dlaczego. Nie było jednak widać dlaczego tych dwóch kandydatów jest lepszych. Wyłowienie z tego gąszczu dziwactw rzeczy ważnych, było trudne. Ci kandydaci z największym poparciem nie sprostali zadaniu.
Powiedział pan o dziwactwach. To był magazyn osobliwości?
- W części tak. Były różne przypadki. Spięta i sztuczna Magdalena Ogórek, która mówi wyuczone formuły bez zaangażowania. Jest Grzegorz Braun, który uczestniczy w programie publicystycznym. Było widać, że jego cel był osiągnięty, uczestniczył w takim programie. Były przypadki meteorów i komet – Korwin Mikke i Palikot. Po nich widać wprawę, ale nie zaskoczyli. Może zaskoczeniem było to dlaczego Korwin zaatakował Kukiza, żeby go wesprzeć.
Kto skorzystał? Możemy wskazać wygranych?
- Łatwiej wskazać tych, którzy nie wygrali. Żaden kandydat nie złapał wiatru w żagle. Niektórzy mogli wygrać. Andrzej Duda pomylił konwencje. To wyglądało na wiec w Radomiu. On nie powinien nadawać na tym samym tonie co reszta. Było zdziwienie, że to poszło w sprawy programowe, jak podkreślanie zmiany wieku emerytalnego. Mało czasu było na pokazanie, że jest się kandydatem z powagą i dystansem. Pozostali z ogniem w oczach mówili o sytuacji w Polsce. Ktoś, kto chce wygrać w II turze nie może się rozchodzić z wyobrażeniem reszty społeczeństwa. Jej się wiele rzeczy nie podoba, ale atmosfera totalnej klęski jest ryzykowną strategią.
Nieobecność Bronisława Komorowskiego przysłużyła się mu czy jednak na tym stracił?
- Na pewno u części osób stracił. Nie wiadomo jednak czy więcej by nie stracił jakby tam był. To diabelska alternatywa. Jakby obie strony wykorzystały debatę nie po to, żeby kogoś wmanewrować w kłopotliwe położenie, to można by się dogadać, że debatują faworyci. Reszta ma już swoje 5 minut. Poważna debata musi dotyczyć poważnych kandydatów. Tak było w 2007 roku i nikt nie mówił, że to jest poniewieranie demokracji. Wszyscy wiedzą, że są kandydaci poważni i niepoważni. To normalne. Tak też jest u naszych południowych sąsiadów. Tam kandydaci debatowali parami i nikt nie zapraszał kandydatów z minimalnym poparciem. Oni są na kartach wyborczych, mają czas antenowy. Debata jednak jest poważna. Debata w 10 osób to ambarasujące wydarzenie.
Są opinie po debacie, że trzeba by podnieść próg i nie 100 tysięcy, ale więcej podpisów należałoby zebrać, żeby się ubiegać o najwyższy urząd w państwie.
To plastry. W ogóle widać, że wybory bezpośrednie są nieporozumieniem. Oni wszyscy mówili o rzeczach, które nie leżą w kompetencjach prezydenta, chyba że jest liderem obozu politycznego. Można to podleczyć podnosząc limit podpisów do pół miliona. Może wtedy naturalnie się odsieje margines. Problem jest jednak głębszy. Po co w wielkich igrzyskach wybierać kandydata na stanowisko, którego kompetencje są tak nieadekwatne do sposobów wyłaniania? To widać już teraz. Prezydent jako arbiter nie powinien być wybierany tą metodą. Jakby chciał być liderem politycznym to powinien być szefem rządu. Lider nie może być arbitrem. To wynika z definicji. To tak jakby podczas meczu piłkarskiego dwóch kapitanów toczyło mecz na pięści i kto wygra, zostaje sędzią meczu. To absurdalne.