Scott Beck i Bryan Woods nie ukrywają, że ich najnowszy film powstał z myślą o kultowym amancie Hugh Grancie – chodziło o to, by umożliwić aktorowi rozwinięcie skrzydeł w roli niekojarzącej się pozornie z jego tradycyjnym już emploi. Co więcej, sam Grant bardzo poważnie podszedł do roli. Jak wskazał w jednym z wywiadów – na potrzeby stworzenia postaci ujmująco-przerażającego pana Reeda napisał kilkusetstronicową biografię swojego bohatera. W istocie bowiem Grant na ekranie bawi się swoją rolą jak mały chłopiec wpuszczony do nowo wybudowanej osiedlowej piaskownicy i patrzy się na to świetnie.
Okoliczności fabularne są proste: oto dwie misjonarki - Mormonki w ramach codziennego spaceru ewangelizacyjnego trafiają do domu owego dobrotliwego amanta, który nie dość, że na pytanie o chęć rozmawiania o Bogu odpowiada twierdząco, to jeszcze okazuje się rozmówcą nad wyraz zaangażowanym. Tyle tylko, że wraz z każdym wypowiedzianym przez niego zdaniem robi się coraz dziwniej. Napięcie sięga zenitu, kiedy okazuje się, że drzwi wejściowe zamknięto na nomen omen – amen. To moment, w którym zaczyna się gra. Wielkie idee i przemyślenia efekciarskie lecz naiwne połączą się ze straszydłami właściwymi gatunkowi.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że coś tu nie do końca zagrało i źródeł takiego stanu rzeczy poszukujemy w najnowszym wydaniu audycji. Przy okazji zastanawiamy się nad związkami chrześcijaństwa z kinem grozy, w końcu bierzemy na dywanik studio A24.