Zapis rozmowy Jacka Bańki z Edwardem Nowakiem, byłym działaczem Solidarności, byłym posłem a ostatnio przedstawicielem Sieci Solidarności.
O tym samym rozmawialiśmy rok temu. Wtedy mówił pan, że wszystko wskazuje na to, że byli dysydenci dostaną pomoc z okazji 25-lecia pierwszych wolnych wyborów 4 czerwca. Co się stało?
- Byłem przekonany, że tak będzie. Nasze pokolenie odchodzi. Jesteśmy emerytami, wielu z nas źle zarabia i źle się ma. Tak naprawdę liczy się czas. Odciąganie tego o kolejne miesiące niesie ze sobą skutki. Miałem nadzieję, że determinanta czasu będzie na tyle ważna, że to wszystkich zmobilizuje.
Co się dzieje? To polityka czy opieszałość urzędników?
- Wydaje mi się, że my nie potrafimy powiedzieć co jest bardziej a co mniej ważne. W Polsce rządzi główny księgowy. On decyduje co jest ważne. Moim zdaniem to premier i parlament powinien decydować. Senat zrobił dobrą ustawę, ale chodzi o pieniądze.
Teraz przed nami wybory prezydenckie i parlamentarne. W tym gorącym okresie uda się cokolwiek przyjąć?
- Nie chcę mówić, że straciłem nadzieję. My robimy swoje. Staramy się pomagać ludziom, ale nasze możliwości są oparte o dobrą wolę. Staramy się namawiać ludzi na datki, 1% podatku. To są grosze, ale co mamy zrobić? Możemy liczyć tylko na siebie.
Mówimy o tym, że byli dysydenci muszą otrzymać pomoc od państwa. Problem jest w procedowaniu samej ustawy. Jak pan jednak ocenia sposób definiowania osób, którym należy pomóc? To skomplikowane.
- Bardzo źle. Sądzę, że pomoc powinna się należeć ludziom, którzy byli represjonowani, mieli wyroki polityczne, byli internowani. Ci ludzie ponieśli często trwały uszczerbek na zdrowiu. Takich ludzi nie jest mało.
Jak ktoś został wyrzucony z uczelni?
- To powinna być ograniczona kwestia. Samo relegowanie nie umożliwiło kariery. Pewnie jednak były takie przypadki, które uniemożliwiły zdobycie zawodu. Ciężko to jednoznacznie określić. Jednak nie możemy każdego faktu, który człowiek uzna za represję, traktować rozszerzająco. My mówimy, że prawo do wsparcia nie powinno przysługiwać każdemu, ale ludziom, którzy są w trudnej sytuacji materialnej. Tak byśmy ograniczyli tę grupę ludzi do kilku tysięcy, może kilkunastu tysięcy.
800 000 – tyle wylicza „Rzeczpospolita”.
- To bzdury. Nie można każdego obywatela, który wtedy żył i czuje się poszkodowany, traktować jak tego, który w więzieniu siedział dwa lata. W kryteriach jest problem. Mało tego. Rozszerzające kryterium zrobi wiele złego. Nie sądzę, żeby zbyt wielu ludzi negowało potrzebę wyrównania tego, że ktoś siedział wiele lat w więzieniu. Nie powinniśmy się też starać o zasiłki, które stoją w sprzeczności do sprawiedliwości.
Porozmawiajmy o innej pomocy dla ludzi, którzy przyczynili się do tego, co się stało po 1989 roku. Jak pan ocenia formę pomocy dla hutników? Chodzi o przejęcie przez skarb państwa 300 hektarów terenów huty ArcelorMittal, żeby zmniejszyć koszty huty i zachować miejsca pracy. Na tym obszarze miałyby być stworzone nowe miejsca pracy.
- W tej sprawie też się wypowiadałem wielokrotnie. Nudzi mnie powtarzanie tych samych tez. Powinniśmy to robić a nie mówić. Kluczem do przeciwstawienia się nowohuckiej niemocy jest tworzenie nowych miejsc pracy. Tylko to ma sens. Powinien być park przemysłowy na terenach zbędnych Mittalowi. To jest droga prosta, ale trzeba zacząć to robić.
To mówi wojewoda. To wydaje się strasznie proste. Przejmiemy teren, przy takiej powierzchni przyjdą przedsiębiorcy i uczelnie. Nagle będzie 40 tysięcy miejsc pracy.
- Tak można było podchodzić w 1990 roku, jak rodził się kapitalizm. Dzisiaj inwestorzy to ludzie, o których trzeba się starać. Wszystkie miasta na świecie o niego konkurują. Przygotowują infrastrukturę, szkoli się ludzi, promuje się. Trzeba się na tym znać. W Krakowie są takie instytucje. Czemu tym się zajmuje wojewoda czy prezydent? Oni mają inne zadania. Dajmy to specjalistom. Krakowski Park Technologiczny powinien to robić.
Nie uwierzył pan w wizję, że jak się uwolni ten teren to od razu powstaną miejsca pracy.
- To infantylne. To amatorszczyzna.
Hutnicy mówią, że może nie 40 tysięcy, ale kilkanaście tysięcy miejsc pracy.
- Ja się zajmuje sprawami zarządzania, infrastrukturą. Wymyśliłem specjalne strefy ekonomiczne. Wiem jak się to robi. Nikt mnie nie przekona, że metodami amatorskimi to się zrobi. Nie. Żeby ściągnąć inwestora trzeba mieć plan i wizję. Nie każdy inwestor jest pożądany. Huty nie możemy zastąpić gumownią czy koksownią. To nie jest obojętne kto przyjdzie. Trzeba ściągnąć inwestorów pewnego typu. Nie wystarczy powiedzieć, że mamy rurę z ciepłem. To nie jest wystarczające. Bolączką dzisiaj są ludzie. Tu jest kapitał, który możemy oferować. Ktoś tak do tego podchodzi? Ja tego nie widzę.
Czyli czasy wizjonerów się kończą a nastały czasy specjalistów?
- Trzeba profesjonalnie do tego podejść.