Azory. Dzielnica Krakowa. Pierwsze lata życia. Jakie to miało znaczenie ze względu na to, czym potem Pani się w życiu zajęła i zajmuje cały czas?
Zawsze mówię, że jestem azoranką z krwi i kości. Pochodzę z Azorów z dwóch stron: jedna z moich babci mieszkała przy Stachiewicza, druga przy Jaremy. Dopiero teraz, z perspektywy czasu widzę, jak bardzo różne sytuacje w dzieciństwie były kamieniami milowymi, które ukształtowały mnie jako dorosłą, z moim wszystkim, co teraz robię.
W czasie mojego dzieciństwa Azory były, można powiedzieć, zbieraniną ludzi, ale głównie środowiska chłopsko-robotniczego. I nie boję się użyć tego słowa, przestępczego.
Pamiętam z dzieciństwa, nad moim łóżeczkiem ze szczebelkami wisiały proporczyki z Białą Gwiazdą. Odkąd uzyskiwałam świadomość, to wiedziałam, że na Azorach kibicuje się Białej Gwieździe. Ojciec z wujkiem brali mnie na mecze, wujek sędziował, brat mojego dziadka grał w Wiśle.
Czy środowisko romskie, czy Cyganie też byli na Azorach?
Jak ja byłam mała, to się mówiło o Cyganach i się z nimi bardzo dobrze żyło. Miałam ciocię Cygankę, która przychodziła do mojej babci po resztki jedzenia dla świnek i siedziała w kuchni i rozmawiała z babcią. Miała takie kolczyki, które ja sobie później zażyczyłam na Pierwszą Komunię Świętą. Wszyscy w rodzinie mówili na mnie „Cyganicha”. Pamiętam wesela cygańskie, też piosenki, które się śpiewało na Azorach. Więc w bardzo pozytywnym sensie tego słowa i tego zjawiska nie było niczym nadzwyczajnym, że ciocia Cyganka przychodziła do mojej babci.
Wszyscy mieszkaliśmy na Azorach u babci, a moja babcia urodziła 11 dzieci, nie wszystkie przeżyły. Moja mama ma 7 rodzeństwa plus 3 przyrodnie. Proszę sobie wyobrazić, co w tym mieszkaniu na Azorach się działo, jak jeszcze wnuki przyjeżdżały.
Nie była Pani chowana pod kloszem.
Mogę śmiało powiedzieć, że byłam chowana w jakiejś komunie, ze względu na ilość kuzynów, kuzynek. Mojemu dziadkowi się imiona myliły. Zanim trafił na moje imię, to wymieniał imiona wszystkich kuzynów, kuzynek. Nas było po prostu strasznie dużo w rodzinie.
Strasznie dużo i strasznie różne to były środowiska. I to może gdzieś też wpłynęło potem na dalszą Pani drogę życiową, że nie boi się Pani wchodzić w różne środowiska.
Jeśli mogę powiedzieć o lęku, to on dotyczy kompletnie czegoś innego, ale na pewno niewchodzenia w środowiska, które mogą być uznawane na zewnątrz jako jakieś takie, powiedzmy sobie, trudniejsze. Nie chcę tutaj naznaczać i stygmatyzować, no bo właśnie dla mnie one nie są trudne. Może wymagające innej komunikacji, lepszej komunikacji. W ten sposób bym powiedziała.
Zna Pani ten Kraków od bardzo takiej nietypowej strony. Właśnie dzieci ulicy, dzieci bezdomnych, środowisk trochę wykluczonych. Kraków od podszewki, możemy tak chyba powiedzieć.
Ta podszewka, jak się okazuje, ma wiele warstw. Biorąc pod uwagę fakt, że ostatnio okazało się, że 15-letni chłopiec przyznał się, że jest w kryzysie bezdomności, więc tych warstw Krakowa poza Rynkiem jest wiele.
Trzeci rok życia - wyjeżdża Pani do Krzeszowic. W dzieciństwie bawiła się Pani pod pałacem Potockich w Krzeszowicach. Czy to w ogóle miało znaczenie dla późniejszego życia?
Pamiętam takie sceny z mojego dzieciństwa: przyjeżdżała babcia z Azorów z torbami wypakowanymi różnymi łakociami i jedzeniem. Brała nas, brała koc, brała jakąś tam herbatę w butelce szklanej, jajka na twardo. I szło się po prostu pod pałac. Razem siostrą i z różnymi dziećmi bawiłyśmy się tam praktycznie całymi dniami. Park, trawnik, drzewa, fontanny. W tych fontannach jeszcze wówczas łabędzie pływały. Pałac nie był ogrodzony.
Na schodach sobie robiłyśmy jakieś tam dziecięce przestrzenie do zabaw.
Pałac Potockich, który ma swoją historię, prócz tej historii wojennej, kiedy był siedzibą letnią Hansa Franka. A tuż po wojnie niesamowita historia, która Panią zainspirowała właśnie do książki „Pałacowe dzieci”, czyli historia Stanisława Jedlewskiego. Kim był Stanisław Jedlewski? Co tam robił w tym pałacu w Krzeszowicach?
Stanisław Jedlewski był profesorem pedagogiki oraz nauczycielem. Natomiast zanim został profesorem uczelnianym, był po prostu nauczycielem języka polskiego, który po wojnie trafił do Krzeszowic ze wschodniej granicy Polski i postanowił, że tam założy taki zakład wychowawczo-naukowy dla dzieci, które utraciły rodziców w czasie wojny.
Dzieci przyjeżdżały z całej Polski. Nawet była grupa powstańców warszawskich, ale też grupa z Podlasia, wśród której była Sława Przybylska. To były dzieci, które przeżyły wojnę, były świadkiem wielu bardzo trudnych sytuacji, czasami egzekucji swoich rodziców, głodu, ucieczek z domu. To były dzieci, które obecnie diagnozowalibyśmy jako dzieci w traumie wojennej i dzieci, które cierpią na zespół stresu pourazowego. Wówczas nikt tak tego nie nazywał.
Bardzo aktualne się okazują jego myśli teraz, kiedy mamy w Polsce, w związku z wojną w Ukrainie, dzieci, które były po traumie. Te niektóre idee były Pani bliskie wtedy, kiedy ta pierwsza fala, zwłaszcza dzieci, przyjechała.
Tak i powiem coś więcej. Dostałam list, napisany po prostu na kartce papieru, więc to też takie bardzo wzruszające i symboliczne, od wychowanka pałacowego, od Andrzeja Bratkowskiego. I Andrzej napisał: „Małgosiu, czy ty uważasz, że można ideę, czy filozofię pedagogiczną Jedlewskiego zastosować do dzieci, które przeżywają to samo w Ukrainie w tym momencie?”.
Niedawno się spotkałam z panem Staszkiem, Stachem - pałacowym chłopcem, który ma 96 lat. I Stachu mi mówi tak: „Wie pani, myślałem ostatnio, żeby założyć fundację. I celem tej fundacji byłaby pomoc dzieciom, które pochodzą z ubogich rodzin, ale są zdolne edukacyjnie”. To znaczy, że idea Jedlewskiego pączkuje i działa po tylu latach.
I zatacza kręgi, tak jak Krzeszowice zatoczyły krąg w Pani życiu...
Posłuchaj całej rozmowy