Czy muzyka, czy takie życie artystyczne w domu było obecne?

- Oczywiście. Mój tata grał na gitarze, mama śpiewała, a ja chciałam mówić wszystkie wierszyki świata, śpiewać wszystkie piosenki. Mój tato kolekcjonował śpiewniki. Nawet jeszcze nie umiałam czytać, ale miałam jakieś takie przeczucie i poczucie, że jak mam ten śpiewnik, to oczywiście śpiewam. I żeby czuć atmosferę śpiewania przez mikrofon, to wkładałam głowę do pralki automatycznej i śpiewałam.

Brzmi to przerażająco.

- Tak. Pralka nie była włączona, ale któregoś dnia ten śpiewnik zostawiłam w środku. Mama włożyła pranie i wyciągnęła już z nutkami odbitymi na koszulach taty.

Zawsze miałam takie parcie, żeby stać na scenie, żeby ludzie mi bili brawo, żebym mogła coś powiedzieć, coś zaśpiewać.

To chodzi właśnie o ten poklask? O to, że się jest widzianym? O to, że wszyscy patrzą, że skupia się uwagę?

- Ja myślę, że teraz psycholog by odpowiedział, że była to jakaś chęć być może budowania poczucia własnej wartości. Ale ja wtedy po prostu lubiłam występować. Nawet miałam być może poczucie jakiejś misji.

Jeździło się z Wadowic do Krakowa do teatru z rodzicami albo ze szkoły?

- Raz na dwa miesiące jeździliśmy ze szkołą do teatru. I pamiętam jak dziś, pojechaliśmy do Teatru Starego. To był spektakl wystawiany na małej scenie przy ulicy Starowiślnej. Wtedy jeszcze budynek Szkoły Teatralnej mieścił się także przy Starowiślnej. I idąc do teatru, mijałam tę szkołę i przyklepałam, powiedziałam: „Słuchajcie, tutaj będę studiować”.

Na egzamin wstępny przygotowałam dwudziestotrzywersowy poemat Jana Pawła II. Pozwolono mi dojść do czwartej zwrotki. Potem dopiero zrozumiałam, że wiersz, proza, którą się prezentuje na egzaminie, musi pokazać mnie z każdej strony, że ja potrafię być smutna, wesoła, że ja potrafię być zła. I nie dostałam się za pierwszym razem. To jeszcze był taki czas, że można było zajrzeć w swoje dokumenty i zobaczyć, jakie uwagi ma komisja. I ja dostałam uwagę: „Brak temperamentu”.

Po maturze była pani na wakacjach w Neapolu i tam poczuła pani, że to jest pani temperament.

- To był 1990 rok. Przemiany dopiero w Polsce następowały. Zobaczyłam tam z okien autobusu, jak wygląda festyn neapolitański. Zobaczyłam te światła, zobaczyłam tych rozbawionych ludzi, tych ludzi grających na gitarze. Taki zupełnie inny, kolorowy świat. To wszystko było takie wolne, a nie pozbawione energii, takie po prostu piękne.

Ja ten obraz zapamiętałam i powiedziałam: „Ja tak chcę żyć. To mi się podoba. Chcę żyć wśród takich świateł, wśród takiego szumu ludzi, wśród takiej kolorystyki, wśród muzyki.

Ja chcę takiego życia”.

Te Wadowice nagle się takie za ciche wydały?

- Tak. Taki moment przyszedł już w liceum, że czułam, że chcę się wydostać z tych Wadowic. Wadowice mnie denerwowały. Płakałam, mówiłam, że się wyrwę z tego miasta, a potem po latach, studiując w Krakowie, płakałam w poduszkę, że chciałabym wrócić chociaż na chwilę do domu. Ale czułam, że muszę stamtąd wyjść w świat.

Prostowanie skrzydeł, tak?

- Ja w ogóle jestem takim typem. Wychowałam się w małym mieście, w o wiele większej ciszy niż jest w Krakowie. Ale ja muszę czuć, słyszeć ludzi, słyszeć szum, muszę widzieć, że coś się dzieje, muszę widzieć cały czas wokół siebie, że coś ktoś robi, że jest jakaś energia. Do tej pory to mam. Dlatego być może ja się dobrze czuję na Kazimierzu, na którym mieszkam.

Stwierdziłam, że ten dom, który mam w Ponikwi, ta zieleń, ten spokój, ta przyroda, ona mi daje siłę, daje mi wytchnienie, ale to jest dobre na moment. Mnie ciągnie po prostu taki Neapol.

Kazimierz jest takim małym Neapolem?

- Ja po prostu miałam wrażenie, że wchodząc na ten Kazimierz, ja już tam byłam.

Czy trudno się wraca do miejsca urodzenia i tam staje na scenie? Wielu zna przecież panią od dziecka.

- W Wadowicach czuję się jak prawdziwa gwiazda. Publiczność przychodzi, dostaję kwiaty, dostaję słowa wsparcia.

Mama się denerwuje?

- Mama moja zawsze się denerwuje.

Co powiedzą sąsiadki, tak?

- To jest najważniejsze. Co powiedzą sąsiadki. Jest urocza w tym absolutnie, ale to wszystko wynika z jej miłości. Ja tam uwielbiam przyjeżdżać, bo tam jest „Martusia nasza”.

15 lat temu kupiłam sobie dom we wsi Ponikiew niedaleko Wadowic. To jest także kraina mojego dzieciństwa. W sobotę, niedzielę jeździliśmy z rodzicami i przyjaciółmi i paliliśmy ogniska. I jak ja tam, do tej wioski przyjechałam, to oczywiście też wszyscy mnie tam prawie znali, ale nie znali mnie jako aktorkę, tylko: „To jest córka Zygmunta”. Bo połowa z tej wioski pracowała w tych zakładach, w których był zatrudniony mój ojciec. Więc ja się tam czuję jak dziecko. „To jest Marta, córka Zygmunta”.

Ale cudownie jest mieć taki dom i taką odskocznię.

Jak jestem tam za długo, to jak zasypiam, uchylam okno i sobie wyobrażam, że słyszę szum Kazimierza. Naprawdę. Tak mi się tęskni czasami. Jeszcze chcę wokół siebie słyszeć Neapol

Może kiedyś, z biegiem lat, z biegiem dni, będę mówiła „ciszej”!