Mężczyźni patrzą na nią z zachwytem i podziwem. Kobiety – z zachwytem, podziwem i zazdrością. Jak to możliwe, że osoba tak utalentowana i piękna jak Danuta Stenka jednocześnie jest tak skromna? Z aktorką Sylwia Paszkowska spotkała się po próbie wznowieniowej spektaklu "Koncert życzeń" w Łaźni Nowej w piątek 9 stycznia.
Zapis rozmowy Sylwii Paszkowskiej z Danutą Stenką
Sylwia Paszkowska: W repertuarze Łaźni Nowej znalazł się spektakl "Koncert życzeń" - monodram Danuty Stenki i w czasie Międzynarodowego Festiwalu Boska Komedia zebrał znakomite recenzje. W książce "Flirtując z życiem", w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim, wspomina pani koszmar, który najczęściej śni się aktorom. Wychodzi się na scenę i nie pamięta się absolutnie niczego. W przypadku tego spektaklu sytuacja jest dość specyficzna.
Danuta Stenka: Tak. Tu mam inny problem. To problem z zapamiętaniem sytuacji. W całej sztuce nie zapada ani jedno słowo. Sztuka składa się wyłącznie z didaskaliów. A jako że do samej premiery, a właściwie nawet i po pierwszym czy drugim spektaklu, następowały zmiany, to przy wznowieniu próbuję sobie przypomnieć tę ostatnią wersję. Próbuję sobie przypomnieć... moje ciało. Głowa nie przypomina sobie już słów.
Jest sufler w tym spektaklu?
Jest, ale nie może zadziałać w trakcie. Jestem zupełnie sama. Jeżeli cokolwiek umknie mi z pamięci, pominę jakieś ogniwo, będę musiała się ratować. Jakoś do niego wrócić albo, jak to się mówi, "haftować".
W "Koncercie życzeń" widzimy Danutę Stenkę - gwiazdę. Znaną z kolorowych pism, filmów, wywiadów, sesji. Tu nagle widzimy panią bez makijażu, przy zmywaku, na sedesie. Przez godzinę jest pani sama na scenie. Wszystko co się dzieje - jest w tej bohaterce. Kim ona jest?
Ona jest po prostu kobietą. 53-letnią. Tak jak ja. Jest człowiekiem.
Wymyślała pani jej życiorys? Jej historie miłosne?
Tak, są nawet sugestie autora w sztuce, że był jakiś mężczyzna. Ale była to historia jednorazowa, bardzo krótka. Pomyślałyśmy z Yanną Ross, że jest stenotypistką, pracuje w sądzie. Ale właściwie może być kimkolwiek. Ona wraca ze świata zewnętrznego do domu, do swojego gniazda. Znajdujemy ją w miejscu, które daje jej poczucie bezpieczeństwa, ale jednocześnie jest jej pułapką.
Jak się gra samotność?
Nie gram samotności, nawet nie usiłuję. Gram tylko kawałek jej życia - godzinę i dwadzieścia minut. A samotność prawdopodobnie towarzyszy jej przez całe życie.
Miałam okazję tylko obserwować próbę. Jest taki moment, gdy wykonuje pani skromne ruchy nogą, bawi się pani łyżeczką, pojawia się jakiś drobny grymas na twarzy - w tym jest cała historia, o której pani wspomina.
Tak, jest to moment, gdy w radio jest mój ulubiony program "Koncert życzeń" i ulubiony prowadzący składa życzenia od rodziny, po czym Beach Boys śpiewają piosenkę, która mojej postaci kojarzy się z czasem spędzonym w domu. Ale nie był to słoneczny czas. Jest tam jakaś zadra. Tam też ta samotność się wykluwała.
W czasie 7. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Boska Komedia" widzieliśmy panią nie tylko w czasie przedpremierowego pokazu "Koncertu życzeń", ale i w "Drugiej kobiecie" Grzegorza Jarzyny. Za tę rolę otrzymała pani nagrodę dla najlepszej aktorki. Gra tam pani aktorkę, która przeżywa kryzys twórczy, kryzys tożsamości. To stan, który jest bliski wszystkim aktorom.
Mogę mówić wyłącznie w swoim imieniu, ale myślę, że może, jeśli nie wszyscy, to większość z nas z tym stanem mierzyć się musi.
Przydarzył się pani taki stan?
Tak. On pokazuje swoje różne oblicza. Z różną siłą do mnie podchodzi. To sinusoida, którą moje życie zawodowe płynie: są góry i doliny. Są sytuacje fascynujące, uskrzydlające, ale są i takie, gdy sinusoida idzie w dół. Wielokrotnie zdarzało mi się myśleć, że to był największy błąd mojego życia, że nie powinnam znaleźć się w tym zawodzie, że się absolutnie do niego nie nadaję. Choć gdzieś na dnie głowy ten robaczek, który drążył tę pierwotną myśl i postanowienie, kiedy zdecydowałam się pójść w tę stronę. On tam nadal pracuje i doskonale wie, że to jest moje miejsce. Daje mi delikatne sygnały w chwilach największego załamania. Nie wyobrażam siebie w innym miejscu.
Większość aktorek zaczyna swoją karierę zaczyna od bycia amantką. W pani przypadku było odwrotnie. Zaczęła pani od ról charakterystycznych, aż w pewnym momencie została pani amantką. Pamięta pani swoje początki, gdy była jeszcze "charakterystyczna"?
Nadal mam takie poczucie, że jestem charakterystyczna (śmiech). Byłam dziewczyną o dość obfitych kształtach. Z czasem zeszczuplałam. Ale ta Danka gdzieś tam we mnie siedzi. Nigdy nie myślałam sobie jako o amantce, nie jestem takim typem. Nigdy nie było takiego okresu. Nawet, gdy obsadzono w amanckiej parze w "Damach i huzarach", w roli Zosi, zrobiono to z przymrużeniem oka. Byłam dużą, biuściastą dziewczyną, brunetką - co podkreślam. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z Olą Semenowicz, gdy reżyser nas sobie przedstawił. Jej zdziwienie, którego nie mogła ukryć: "brunetka?! duża brunetka?". Więc grałam amantkę - ale taką przerysowaną.
Bardzo mocno pani życie osobiste związane jest z zawodowym. Pani mąż też jest aktorem. A córka ma imię jednej z pani bohaterek, takiej, do której pani się mocno przywiązała.
To była moja druga rola w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. "Białe małżeństwo". Uwielbiałam tę dziewczynę. Wtedy też sobie postanowiłam, że jeżeli będę miała córkę, to dam jej na imię Paulina.
A druga córka też ma imię po jakiejś bohaterce?
Nie. Drugą córkę dogoniła jakaś bohaterka. Druga córka ma na imię Wiktoria. A Wiktorię zagrałam właśnie u Grzegorza Jarzyny w "Drugiej kobiecie".
Wiktoria Gordon to taka postać, która mówi, że każdy ma potrzebę być kochanym. Myśli pani, że aktorzy mają jeszcze większą potrzebę akceptacji?
Nasz los komedianta na tym polega. Istniejemy tylko wtedy, gdy jest na nas zapotrzebowanie. I kiedy nas ludzie kochają i chcą oglądać. a fakt, że ciągle jesteśmy wystawieni na pokaz wzmaga tę potrzebę bycia lubianym czy nawet kochanym.
Bardzo odważnie przyznaje się pani do swoich słabości. Nie próbuje pani budować wizerunku gwiazdy, a mimo to tak jest pani odbierana. Jedna z pani mentorek zobaczyła w pani gwiazdę, gdy jeszcze grała pani w Szczecinie w jakimś małym teatrzyku.
Nie wiem czy zobaczyła we mnie gwiazdę. Mowa o Izabeli Cywińskiej, która zobaczyła mnie na Festiwalu Teatrów Polski Północnej. Jako że była w jury - przyznała mi nagrodę. A po pewnym czasie zaangażowała mnie do swojego teatru. Nie podejrzewam, że zobaczyła we mnie gwiazdę. Pewnie coś jej się we mnie spodobało i doszła do wniosku, że przydam się w jej zespole.
Ale potem, gdy przedstawiała panią innym osobom, mówiła "to jest przyszła gwiazda". I powierzyła pani cudowną rolę w serialu "Boże podszewka" - chyba drugiego takiego serialu w Polsce nie było. I drugiej takiej roli dla kobiety.
Tak, rzeczywiście. Była to nieziemsko przepiękna przygoda zawodowa. Pod każdym względem. Materiał wspaniały. Tym ciekawszy, bo oparty na autentycznych losach. Mogliśmy konsultować wątpliwości z autorką. To była wspaniała robota! Fantastyczna atmosfera na planie panowała. Ludzie, którzy tylko na chwilę wpadali, mieli jakiś mały epizod do zagrania, ciężko się z nami rozstawali. Zarażali się jakąś przedziwną - to się rzadko zdarza zwłaszcza w serialu - radością, która tam panowała. Ale też fantastyczne relacje koleżeńskie. Tam się zawiązało mnóstwo przyjaźni. I przy okazji poczucie uczciwej roboty.
Często dla aktorek 40 lat to ciężki czas. Nagle kończą się role. Przestają być amantkami, ale jeszcze nie są matronami. W Polsce jest bardzo mało ciekawych ról dla kobiet. W pani przypadku było inaczej. Nazwisko Stenka nagle pojawiło się w przestrzeni publicznej.
To się pojawia wówczas, gdy ma się kontakt z ekranem telewizyjnym czy kinowym - te mają większy zasięg niż scena - zwłaszcza, gdy siedzi się w teatrze poza Warszawą. Ja trafiłam do Warszawy na początku lat 90. - miałam równe 30 lat. Dość późno zaczęłam moje spotkania z kamerą.
To powoduje, że jest się bardziej odpornym na "sodówkę"? Pani tego uniknęła. Zachowała pani taką skromność i powściągliwość.
Nie pamiętam już kto mi powiedział: "Tak się dobrze dzieje w twoim życiu zawodowym, żeby ci tylko sodówka nie uderzyła do głowy". A ja pomyślałam: to jest niemożliwe. Moja konstrukcja psychiczna jest taka, że mi na to nie pozwoli. Pewnie już tak zostanę. Bliżej mi do mety niż do startu. Jestem pełna niepewności. Nie ma niczego na zawsze. Jeżeli coś fantastycznego się wydarza, to jest ten moment i ta chwila. Nawet jeśli gram rolę teatralną przez lata, uznaną przez krytykę, to wiem, że każdy kolejny spektakl jest sprawdzianem. Są takie dni, kiedy gra się fantastycznie, a są takie dni, gdy gra mi się okropnie. Kiedy czuję, że nie jestem w stanie dać widzowi tego, co powinnam. Wiem, że tak jest. Nie jest tak, że ktoś przykleja mi tabliczkę "świetna aktorka" i to zostaje na wieki wieków. Nie. To się sprawdza każdego dnia.
A mąż jest chodzącym ideałem. Porzucił karierę, żeby zająć się domem, stworzyć pani warunki bezpiecznego powrotu w momentach niepewności czy trudniejszych chwil. Ale ideały są przecież nudne, nie byliby państwo... tak długo ze sobą!
Moje życie tak osobiste, jak zawodowe, biegnie po sinusoidzie. Ale to jest normalne. Są góry i doliny. Również w naszym związku. Jestem rzeczywiście szczęściarą. I tego byłam pewna od pierwszej chwili. Trafiłam na swoją drugą połówkę. Cokolwiek się dzieje, mam pewność, że jestem z człowiekiem, z którym powinnam być. Nawet gdy mi wmawiano, a był taki okres, że to niekoniecznie jest człowiek dla mnie. Że na pewno znajdę innych mężczyzn, być może ciekawszych. Nawet niedawno mnie o to córki pytały: "mamo, skąd wiedziałaś, że to ten człowiek?". Nie wiem skąd. Mało tego. Zdenerwował mnie na początku, bo się przystawiał do mnie bezczelnie (śmiech). A po dwóch dniach po prostu wiedziałam. A przecież nic spektakularnego się nie wydarzyło.
A jakie są pani plany zawodowe na ten rok? Jakieś odważne role? Lubi pani ryzyko zawodowe.
Są plany filmowe, ale nieduże. Mam otwartą przestrzeń. Nie wiem, co się wydarzy.