Czas na zmiany. Postanowienia są niewygórowane. Mniej alkoholu, mniej papierosów, zrzucić kilka kilogramów. Wszystko po to, by znaleźć miłość życia. Teoretycznie do zrobienia, ale jak to w książce, w filmie i w życiu, nie zawsze idzie tak, jakbyśmy chcieli. W państwie filozofów „Dziennik Bridget Jones”. Najpierw była książka, którą napisała Helen Felding, wydana w 1996 roku. Później był film wyreżyserowany przez Sharon Maguire w 2001 roku.
„Konieczność otworzenia ust podczas nakładania tuszu jest wielką niewyjaśnioną zagadką natury”. To jest rok 1996. Czy od tego czasu, a minęło trochę lat, ta niewyjaśniona zagadka natury została rozwiązana?
- Są takie rzeczy, które się nie śniły filozofom, więc nakładanie tuszu jest pewnego rodzaju metafizyką bardzo trudną do ujęcia, wykraczającą poza zwykłą, immanentną strukturę rzeczywistości i dziejów. Obawiam się, że nadal pozostaje to trudną i niezgłębialną zagadką.
Zatem „Dziennik Bridget Jones”. O czym, pani profesor, będziemy mówić? O świecie stereotypów, wzorców kulturowych i ikon?
- Chyba się nie da pominąć tych wszystkich tematów. Zwłaszcza, że Homi Bhabha bardzo dobrze pokazał w „Miejscach kultury”, że stereotypy to dziwna rzecz. Z jednej strony są głupie i szybko możemy je sfalsyfikować, ale z drugiej strony opierają się na pewnych ogólnych stwierdzeniach. Leniwych przedstawicieli danego narodu, czy głupich przedstawicieli danej społeczności zawsze znajdziemy.
Jakbyśmy zdefiniowali stereotyp? To jest uproszczone przeświadczenie dotyczące grup społecznych, poglądów?
- I zachowań. Stereotyp to stwierdzenie, narracja, która opisuje albo rzeczywistość albo działanie danego człowieka. Ma szerokie zastosowanie, ale jak pokazał Homi Bhabha, bardzo trudno je właśnie zdekonstruować. Zwłaszcza, jeżeli mamy coś, co można nazwać złym nastawieniem, czy bezrefleksyjnym nastawieniem. Jednak one bywają pomocne - kiedy mamy podjąć jakąś decyzję dosyć szybko, odwołamy się do stereotypów, ponieważ one są wpisane w kulturowe wzorce. Są narracjami, czy ideami, krążącymi niemalże podskórnie w każdej kulturze. Dlatego czasami nawet sobie nie uświadamiamy, jak bardzo jesteśmy zanurzeni w stereotypach. Cała opowieść o Bridget Jones jest sklejona z różnego rodzaju stereotypów.
Zastanawiam się cały czas nad książką (i filmem), bo z jednej strony jest lekka, ciekawa, pokazuje problemy społeczne, a z drugiej strony przez to, że jest utkana ze stereotypów - bardzo niebezpieczna.
To poproszę o jakiś stereotyp z „Dziennika Bridget Jones”.
Choćby główna fabuła. Bridget Jones - głupiutka blondynka, z lekką nadwagą, cały czas poszukuje męża, wielkiej i spełnionej miłości. I ten finał cyklu, gdzie wreszcie ma dziecko, ukochanego, jest właśnie stereotypem dotyczącym płci, ról płciowych, kobiecości. Nawet już sam fakt, że Bridget nieustannie walczy choćby ze swoją nadwagą, jest stereotypem. Ona nie przejmuje się tym, że nie wie za bardzo, gdzie leży Polska albo kto jest ważnym pisarzem (w końcu spotykamy ją na początku w wydawnictwie literackim), tylko walczy ze swoją nadwagą. To pokazuje, jak bardzo cielesność pochłania w pewnym momencie tę postać; i jak bardzo nasze rozumienie ciała, stało się wizytówką współczesnego człowieka. Zasłoniło inne aspekty rzeczywistości.
Cała fabuła jest na granicy, na krawędzi, więc mamy dużo ironii. Richard McKay Rorty, amerykański filozof, uważał, że ironia jest przez nas niedoceniana. Jest siłą filozoficznego myślenia, ponieważ pozwala rozsadzi schematy, dyskutować ze stereotypami i obnażać je. Ale równocześnie ironia pozwala gdzieś wypuścić ducha powagi z naszego myślenia. A dla filozofii to jest bardzo niebezpieczne, bo duch powagi narzuca nam nie tylko stereotypy, ale również normy - jako niezniszczalne, niedyskutowalne. Ironia może być bardzo skuteczną bronią.
Możemy wyjść poza stereotypy?
Według Homiego Bhabhy – nie.
Czyli żyjemy w stereotypach i żyć w nich będziemy?
- Tak, tylko przynajmniej one się zmieniają. Jeżeli zaczynamy być świadomi stereotypów – a pierwszy krok w walce ze stereotypami polega na tym, żeby sobie je uświadomić - jest szansa, że właśnie wyjdziemy poza nie. Ale zawsze nam grozi, że pojawią się nowe. We współczesnym świecie, który jest bardzo dynamiczną strukturą, pojawiają się nowe wzorce kulturowe, postawy życiowe, które będą generowały stereotypy. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, na którą zwraca nam uwagę Homi Bhabha: tworzymy stereotypy, a potem sięgamy po nie, kiedy nie radzimy sobie z czymś. Jest sytuacja, która wydaje nam się oczywista, ale widzimy, że coś tutaj nie gra. Bridget Jones - zwyczajna dziewczyna, blondynka, która co roku postanawia, że teraz to już na pewno zrobi z siebie bóstwo i zrobi szaloną karierę, dobrze pasuje do stereotypu, ale jak się przyjrzeć bliżej, to coś jednak nie gra. Bridget to bardzo żywiołowa i spontaniczna osoba; wychodzi poza struktury uporządkowanego, logicznego, korporacyjnego i konsumpcyjnego świata. Chociaż jest konsumpcyjna, ale w tym szaleństwie jest trochę magii, dzieciństwa, naiwności.
Wszystko zaczęło się w latach 90. w dzienniku „The Independent”. To tam Helen Felding prowadziła rubrykę pod nazwą właśnie „Dziennik Bridget Jones”. I kiedy dziennik przeniósł się do internetu, pojawiły się komentarze: „Bridget to ja”. Pisały tak kobiety z całego świata. Może jest więc Bridget prawdziwą kobietą, nie stereotypem?
- Simone de Beauvoir zwróciła uwagę, że ciągle nakładane są na nas różnego rodzaju wzorce. To już nawet nie są stereotypy, tylko wzorce, modele. Simone de Beauvoir powiedziała nikt nie rodzi się kobietą, tylko się nią staje. Zobaczmy jak z pokolenia na pokolenie zmienia się model kobiecości. Ale on jest przecież nakładany! Czasami bardzo brutalnie, czasami zmusza nas do tego, żebyśmy robili coś, czego tak naprawdę nie chcemy. Bo po co mamy się odchudzać, jeżeli jesteśmy zdrowi, jeżeli nasze ciało lubimy, jesteśmy z nim pogodzeni?
Wyobrażenie Bridget Jones o miłości do mężczyzny, czy też mężczyzny do kobiety jest takie, że kobieta powinna być odchudzona, zdecydowanie.
- A jak nie, to przynajmniej powinna się wcisnąć w wielkie majty, żeby wyglądała na odchudzoną. Tak jak ona heroicznie wciskała się w różne stroje i w te wielkie majty, które miały jej zapewnić idealną figurę, tak wszyscy jesteśmy wciskani w jakieś role. I to może być przykre, bo w pewnym momencie zaczynamy – zgodnie z ideą ruchu body positive – kochać siebie, akceptować i nie walczyć ze sobą, a równocześnie, w tym samym momencie, kultura oferuje nam wizję piękna i seksowności w rozmiarze XXS. Człowiek cały czas jest pod ścianą wymagań społecznych, estetycznych, wyobrażeń rodzących też kompleksy (bo jak mamy stereotypy i wzorce, które są opresywne, to pojawią się kompleksy). Więc trudno czasami nie zakrzyknąć: „Bridget Jones to ja”. To jest wieczne niepogodzenie, wieczne niespełnienie, poszukiwanie czegoś.
Mamy zaakceptować to, jakimi jesteśmy. Z nadwagą, z nałogami, z kłopotami, kompleksami. I takie jest chyba przesłanie „Dziennika Bridget Jones”: pokochaj siebie.
- Tylko dlaczego ona ma się pokochać? Po to, żeby kogoś zdobyć. Tak, jakby nie mogła po prostu otworzyć się na relację i być z kimś taką, jaką jest. Więc tutaj jest ta dwuznaczność nieustanna, wręcz nieszczęsna dialektyka Hegelowska - teza i antyteza zderzają się ze sobą, tylko nigdy nam synteza nie wychodzi, prawda? U Hegla rzeczywistość jest dynamiczna, więc teza przywołuje antytezę, ale to rodzi coś nowego. A u Bridget Jones mamy z jednej strony próbę zaakceptowania siebie i równocześnie próbę stłamszenia siebie, wrzucenia w normy społeczne. I z tego wychodzą kolejne napięcia. To jest taki Hegel odwrócony.
Czy to kultura wtłacza ją w ten moment walki o siebie albo walki o wyobrażoną siebie?
- Jean-Paul Sartre powiedziałby, że jest winna, bo woli płynąć z kulturą czyli podporządkować się normom kulturowym, niż autentycznie poszukiwać siebie. Bridget za bardzo jest wrośnięta w różnego rodzaju wzorce i stereotypy. Simone de Beauvoir napisała niesamowitą książkę o swoim dorastaniu, o walce z mamą i o tym, jak jej mama weszła w rolę rzeczniczki patriarchatu i modelowała ją. To jest książka o znamiennym tytule „Z pamiętnika statecznej panienki”. Simone de Beauvoir nigdy nie została stateczną.
Porozmawiajmy o zmianie podejścia do kobiet, czy też wizerunku kobiet w kulturze - Bridget Jones trochę kończy z wizerunkiem pięknej blondynki o idealnych kształtach, pięknych nogach.
- Naprawdę? To czemu Bridget tak się katuje? Dlaczego potem wylicza sobie każdą kalorie? Gdyby skończyło się to, o czym pan mówił przed chwilą, to pierwsze słowa jej dziennika w nie byłyby przysięgą, że od dzisiaj zero fajek, zero alkoholu i liczymy kalorie na siłowni. Cały czas mamy taki model cielesności zamkniętej. Jeden z filozofów kultury analizuje
historię rozumienia ciała i uświadamia nam, że bardzo długo w kulturze europejskiej ciała w ogóle nie było. Człowiek był głównie związany z tym, co metafizyczne, z jakąś wyobrażoną koncepcją duszy, duchowości. Ciało było marginalizowane, niezauważane, albo wręcz deprecjonowane - jako źródło zła, jako pułapka. I w XX wieku możemy ciało wreszcie odzyskać. Możemy stać się podmiotem autonomicznym, który rozumie siebie. I to nie jest jeszcze body positive, ale to już próba zrozumienia, że moja biologia, fizjologia są moje i kształtują mnie, moje własne ciało. Niestety, jak pokazuje filozof, w tym samym XX wieku, kiedy już odzyskaliśmy nasze ciało - bo stereotypy upadły - to popadliśmy w uzależnienia od specjalistów.
Chirurgii plastycznej na przykład.
- No właśnie. Mówi nam filozof, że znowu siebie tracimy. I to jest dosyć niebezpieczne, bo tracimy nasze ciało na wielu poziomach - chirurgia plastyczna, katowanie się różnego dietami, a z trzeciej strony jest na przykład...
Ale jak się uda, to zyskujemy poczucie własnej wartości. Może to jest ważniejsze niż zaakceptowanie tego, że ważymy o dziesięć kilogramów za dużo.
- Tylko jest znowuż maleńkie, ale... Współczesna badaczka, Efrat Tseëlon, zwróciła uwagę, że ciało, zwłaszcza kobiece ciało, jest swoistego rodzaju paradoksem. Bo nawet jeżeli dzięki diecie i katuszom w siłowni uzyskamy to wymarzone ciało, to no jak długo? I tak się zestarzejemy. Wcześniej, czy później, i tak nam przybędzie parę kilogramów. Poza tym to ciało, według niej, zawsze jest przez te paradoksy dwuznaczne. Kobiece ciało staje się synonimem piękna, ale ona pyta: kiedy kobieta tak naprawdę jest piękna? Kobiecość jest utożsamiana na przykład z macierzyństwem, ale też z kostuchą. Śmierć to również kobieta. Przez te paradoksy cielesności i kobiecości utknęliśmy w rzeczywistości, która mało daje nam szans, żeby się sobą nacieszyć.
Wrócę do tego wielkiego szału, który rozpętał się w momencie, kiedy Helen Felding umieściła w internecie swój dziennik i kobiety pisały, że widzą siebie tak naprawdę w tej postaci.
- Bridget jest też postacią rewolucyjną i nie chodzi tylko o to, że widzimy jej codzienność - z każdą fałdką, niedoskonałością (plus niebieska zupa), ale mamy piękną scenę, kiedy Bridget Jones trafia do więzienia i moment, w którym konfrontuje się ze złymi mężczyznami (a jej problemem było tylko to, że ukochany składał w kantkę swoje ubranie). I jeszcze zderzenie z dziewczynami, które były wbite, wykorzystywane, zmuszane do prostytucji czy zmuszane do przyjmowania narkotyków. To maleńki szok, ale z drugiej strony mamy przedziwną rewolucję, kiedy Bridget Jones nie tylko uczy je śpiewać piosenki Madonny, ale też w jakimś sensie uczy sama siebie nie poddawać się i to jest chyba najważniejsze w tym filmie. To scena bardzo śmieszna, ale sytuacja jest o wiele głębsza - po raz pierwszy chyba Bridget Jones konfrontuje się z samą sobą, ma możliwość zobaczyć siebie. Clifford Gertz, amerykański antropolog, pisał, że zderzenie z inną kulturą, to jest zawsze człowiek naprzeciwko człowieka, problemy naprzeciwko innych problemów; ale mówił też, że w momencie, kiedy poznajemy drugiego człowieka, jako przedstawiciela innej kultury - z innymi wzorcami myślenia, problemami, światopoglądem, mamy nie tylko szansę zobaczyć i poznać coś nowego, ale też zrozumieć siebie. Jakby bez tego zderzenia, czasami z czymś drastycznym (czy radykalnie innym), trudno byłoby nam zrozumieć własną tożsamość. Bridget przytrafia się coś takiego.
Czyli jest jakiś fenomen popularności tej postaci, książki i filmu?
- Myślę, że to trochę jak u Szekspira. To Hogarth zwrócił uwagę, że Szekspira można czytać albo przez pryzmat trupów, które tam się ścielą, krwawych intryg, i wtedy mamy dużo dobrej zabawy, albo możemy wejść w głąb – będzie wtedy wielka poezja i metafizyczne problemy (i pytanie: być czy nie być?) Trochę podobnie jest z Bridget Jones, bo możemy po prostu rechotać nad książką, śmiać się na filmie; będzie miło, łatwo i przyjemnie. Ale jak zacznie nas niepokoić ta książka, to wtedy może się okazać, że ”ojej, to o mnie” albo „ojej, to wcale nie jest takie proste”.