Tatry są najbardziej burzowym miejscem w Polsce. Średnio w ciągu roku notuje się tam 34 dni z burzami.
Przed wyjściem w góry konieczne jest dokładne sprawdzanie prognoz pogody. Są specjalne aplikacje, które aktualizują się nawet co kilka minut. Do tego obserwacja zwierząt, które doskonale wyczuwają nadchodzące zmiany.
Jeśli burza zaskoczy nas w górach, trzeba jak najszybciej zejść na dół. Unikamy łańcuchów, ale też i mokrych lin taternickich. I to jest niemożliwe? Kucamy ustawiając stopy jak najbliżej siebie. Nie siadamy na niczym mokrym.
Skutki zdrowotne porażeń piorunem są bardzo różne - od bezpośredniego porażenia, poparzeń, ale też urazów mechanicznych spowodowanych upadkiem, ale też rażeniem odłamkami skał.
Dr hab. nauk medycznych Sylweriusz Kosiński ,specjalista anestezjologii oraz intensywnej terapii, naczelny lekarz Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego jest gościem Marzeny Florkowskiej.
Brał udział m.in. w najtrudniejszej akcji ratunkowej w 2019 roku, kiedy w wyniku rażenia piorunem na Giewoncie zmarło 5 osób, a 157 zostało rannych. W akcję ratunkową zaangażowanych było około 180 ratowników, w tym 80 ratowników TOPR.
Przeżył Pan taką prawdziwą burzę z piorunami w górach?
Tak, co najmniej dwukrotnie. Na szczęście nie zostałem porażony. Raz podczas wycieczki, raz podczas akcji ratowniczej. Miałem przyjemność doznać takiego lekkiego porażenia ładunkiem elektrycznym, który na szczęście skończył się dobrze.
To jest przerażające uczucie? Nawet dla znawcy, nawet dla specjalisty medycyny ratunkowej, anestezjologa?
Przerażające jest zawsze, niezależnie od tego. Podobnie jak z lawinami. Mówi się, że lawina nie wie, że jesteś ekspertem. I dokładnie to samo dotyczy innych zjawisk spotykanych w górach, również piorunów. Sama burza w górach, bijące wokół pioruny, echo, odbijanie tego grzmotu od skał i wzmacnianie czasami. Czasami robi się taki efekt Dopplera. Do tego dochodzą jeszcze takie wrażenia skórne, mrowieniw. Czasami nagromadzenie ładunków powoduje, że włosy stają dęba. Wszystko to jest bardzo niepokojące.
Burza w górach ma trochę inny przebieg niż w dolinach.
Tak, bo burze w górach są zazwyczaj bardzo gwałtowne. Tak jak to stało się w 2019 roku, w tym pamiętnym dniu, w którym doszło do tego porażenia stu kilkudziesięciu osób jednocześnie na Giewoncie. Ta burza przyszła jakby znikąd, nagle. Co prawda, zbierało się, ale wszyscy ludzie, świadkowie i uczestniczy tego zdarzenia, z którymi rozmawiałem, podkreślali to zawsze, że oni czuli, że coś się dzieje niedobrego i że ta pogoda się zmienia. Pierwszy piorun, który uderzył, uderzył precyzyjnie w największe skupisko ludzi.
Badał Pan i zajmował się tym wypadkiem, który właśnie na Giewoncie miał miejsce. Ponad sto osób poszkodowanych. Co się tam wtedy wydarzyło?
Zacznijmy od tego, że cały czas to badam, bo to są bardzo delikatne i bardzo wrażliwe tematy. Także kilka miesięcy temu dostaliśmy zgodę od Komisji Bioetycznej na zbadanie i na ankietę wśród uczestników. Z różnych względów było to odwlekane. Między innymi dlatego, że spodziewaliśmy się, że większość z tych osób odczuwa pewien dyskomfort w rozmowie o tym.
Coś w rodzaju traumy?
Tak, szacuje się na świecie, że nawet 70 procent osób, które zostały porażone przez piorun, a zwłaszcza w takich warunkach, mogą cierpieć na pewne symptomy określane w miarę zespołu stresu pourazowego. I to jest fakt. Wielokrotnie byłem zaskoczony sposobem, w jaki te osoby, które zgodziły się z nami rozmawiać, prowadzą tę rozmowę. To są dwie strony medalu. Część jest bardzo zamknięta i musiałem ich naprawdę bardzo mocno przekonywać, żeby się otwarli, żeby opowiedzieli mi szczegóły, a część traktowała to jako takie katharsis. Takie oczyszczenie i zrzucenie tego ciężaru z siebie. Mimo że obiecywałem zawsze, że ta rozmowa będzie trwała góra 15 minut, że wypełnimy tylko ankietę, to często kończyło się nawet 2-godzinną rozmową. A na końcu już byliśmy prawie zaprzyjaźnieni. Brałem udział w akcji na samym dole. Okazało się, że już kilka grup ratowników tam na miejsce podąża. Trafiłem na lądowisko i właściwie z pierwszymi ofiarami, którzy z pierwszym lotem śmigłowca przylecieli na lądowisko, trafiłem do szpitala i już tam zostałem.
Co się wtedy na tym Giewoncie wydarzyło i jakie były te zjawiska?
Ta burza przebiegała dokładnie w osi Giewontu. Na zdjęciach satelitarnych i na zapisach ex post, z perspektywy czasu, można było to przewidzieć. To było bardzo szybkie zjawisko. Pierwsze grzmoty, pioruny, które uderzały w zbocza Gubałówki i przed Gubałówką, to było takie preludium. Osoby, które były wtedy na szczycie zdały sobie sprawę, że zaczyna być niebezpiecznie. Zrobię tutaj dygresję: w części materiałów medialnych opisywano to trochę w opaczny sposób. Ludzie, którzy tam byli, zostali w pewien sposób napiętnowani – że nie uważali, nie zwracali uwagi na to co się dzieje. Nie. Wszyscy ci, z którymi rozmawiałem, doskonale sobie zdawali sprawę z tego, co się dzieje. Były osoby, bardziej zaawansowane w turystyce górskiej i znające te zagrożenia, które wręcz doradzały zejście. Problem tylko polegał na tym, że na kopule szczytowej zebrało się bardzo dużo ludzi. Przypomnę, że tam jest szlak jednokierunkowy. Stworzył się korek. Część osób gorzej sobie radziła. Wtedy zaczęło padać, skały zrobiły się śliskie. Część świadków mówi, że po drodze, kilkanaście metrów poniżej kopuły szczytowej, jeden z uczestników doznał urazu. W związku z tym kilkadziesiąt ludzi, co najmniej kilkadziesiąt osób stało w kolejce do zejścia. I w tym najmniej przewidywalnym i najtragiczniejszym momencie uderzył piorun, który akurat też wyjątkowo miał bardzo duże natężenie. Później sprawdziliśmy to na podstawie radarów meteorologicznych. Z jednego z dwóch takich systemów działających w Polsce dostaliśmy bardzo dokładną statystykę, ile tych wyładowań było, w jakim rejonie. I co ciekawe, te radary również podają natężenie prądu. Jakie było? Główne wyładowanie wynosiło około 150 tysięcy amperów. To bardzo silny ładunek elektryczny, który w warunkach górskich rozprzestrzenił się błyskawicznie, wzdłuż Via Ferrata, wzdłuż łańcuchów, wzdłuż mokrych skał. Ładunek elektryczny, który przechodzi w krótkim momencie po powierzchni ciała, zazwyczaj po mokrych ubraniach, gwałtownie odparowuje wilgoć, powoduje oparzenia, wręcz „wybuchy” części garderoby, które mają jakieś przestrzenie powietrzne. Tam było mnóstwo porzuconych peleryn, kurtek, butów, które eksplodowały po prostu na nogach tych uczestników. Do tego doszły takie zjawiska, jakie można porównać z polem walki. Woda, która się zbierała w szczelinach między skałami, również gwałtownie odparowywała i powodowała, że te skały po prostu wybuchały.
One uderzały tych uczestników? Rozpryskiwały się niejako?
Tak. Kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt osób doznało takich obrażeń typu balistycznego. Te skały po prostu latały w około jak pociski i raniły ludzi, którzy byli w pobliżu. Jedna z ofiar, która później wyraziła zgodę na opublikowanie szczegółów w prasie medycznej. Po dwóch czy po trzech dniach w zakopiańskim szpitalu z jego ciała wyciągnięto odłamek skały wielkości mniej więcej piłki tenisowej.
Wbił się po prostu?
Wbił się na tyle głęboko, że nie można go było usunąć w warunkach ambulatoryjnych. Trzeba to było zrobić w znieczuleniu ogólnym na sali operacyjnej. Po analizie tego całego zajścia okazało się, że takie obrażenia miało dużo więcej osób. W dwóch przypadkach były to obrażenia śmiertelne.
Rany niemalże balistyczne, porażenie prądem, a do tego łańcuchy.
Łańcuchy były tylko przewodnikiem prądu. Natomiast liczba osób, które tych łańcuchów wręcz kurczowo się trzymało, powodowało, że wzdłuż łańcucha ładunek się przemieszczał i porażał kolejnych turystów.
Mówi się także o tym, że jeżeli zastanie nas burza, należy przykucnąć i jak najbliżej siebie trzymać nogi, żeby ta przestrzeń była jak najmniejsza. Czy miało to znaczenie wtedy na Giewoncie?
Statystyki w tym względzie są dosyć jasne, bo na świecie już wielokrotnie przeprowadzano różne analizy takich zdarzeń. Wyróżniamy pięć, a ostatnio nawet sześć mechanizmów, gdzie ludzie doznają obrażeń w wyniku porażenia prądem. Porażenie bezpośrednie, czyli wtedy kiedy ten ładunek elektryczny spływa na nas bezpośrednio z chmury, albo odwrotna sytuacja, że można zostać porażonym tak zwanym oddolnym streamerem, czyli takim słupem ładunków elektrycznych, które się unoszą od ziemi. Może dojść do porażenia kontaktowego, jeżeli ktoś trzyma w ręce albo dotyka, albo ma kontakt z jakimś elementem, który przewodzi prąd. Może to być kabel elektryczny albo – jak w tej sytuacji – łańcuch. Może to być mokra lina, taternicka na przykład. Jednym z mechanizmów jest też step voltage, tłumaczone zazwyczaj jako „napięcie krokowe”. Polega to na tym, że prąd przepływa pomiędzy dwoma częściami ciała, które jednocześnie dotykają ziemi. Ładunek elektryczny rozchodzi się symetrycznie od miejsca spływu. Także, jeżeli jedna nasza noga jest troszeczkę bliżej, a druga, w wykroku, jest dalej od tego miejsca uderzenia pioruna, to bardzo prawdopodobne, że prąd wybierze tę drogę przepływu między jedną a drugą nogą, po drodze docierając do narządów miednicy i kręgosłupa w odcinku lędźwiowo-krzyżowym.
Czyli prąd przejdzie „przez nas”.
Wtedy, na Giewoncie, bardzo dużo było takich osób, które były sparaliżowane. W tym mechanizmie ogromne natężenie prądu powoduje, że rdzeń kręgowy w odcinku lędźwiowym i nerwy w naszych kończynach dolnych są porażone.
To jest odwracalne zjawisko?
To jest odwracalne. Czasami się to utrzymuje kilka, kilkanaście minut, ale bywa, że dochodzą do tego zaburzenia naczyniowe. Na marginesie, przypominam sobie meldunki radiowe z tamtego zdarzenia i później opisy ratowników, którzy w przypadku jednej z ofiar mówili, że była osoba, która ma nogi w kolorze śliwki. To jest gwałtowny skurcz naczyń krwionośnych i porażenie jednocześnie nerwów spowodowało, że ten człowiek po prostu nie mógł się ruszyć. Nogi były porażone, on był całkowicie świadomy, był całkowicie przytomny. Cierpiał ogromny ból związany z tym porażeniem. I to ustąpiło dopiero po kilkudziesięciu minutach.
Od tego wypadku minęło już kilka lat i pan ciągle bada to, co się wtedy wydarzyło. Dlaczego to jest tak interesujące?
Badam te zjawiska od ponad 20 lat. Zresztą jeden z wypadków związanych z uderzeniem pioruna był tą przyczyną, która mnie wciągnęła, że tak powiem, do TOPR-u. Na kanwie tego zdarzenia spotkaliśmy się z ówczesnym prezesem TOPR-u, moim mentorem, dr. Józefem Janczykiem, który zaproponował udział w szkoleniach. Było zapotrzebowanie na lekarzy w TOPR. A mnie zawsze to ciekawiło. Każdy z tego typu wypadków związanych z porażeniem piorunem jest absolutnie wyjątkowy. Nie zdarzają się dwa razy takie same zdarzenia i nie zdarzają się dwa razy takie same obrażenia.
Ale takie zbiorowe porażenie, jakie miało miejsce na Giewoncie, nie zdarzają się chyba aż tak często.
Nie, w historii TOPR-u i w historii turystyki górskiej były dwa takie zdarzenia, które notowały dużo mniejszą liczbę ofiar. Nomen omen obydwa zdarzyły się w święto Matki Boskiej Zielnej, czyli 15 sierpnia. W 1937 roku cztery osoby zginęły na Giewoncie, a w 1939, tuż przed wojną, bodajże sześć albo siedem osób w rejonie Świnicy. Natomiast kroniki nie wspominają zdarzenia na taką skalę. W literaturze znalazłem jeszcze, że ok. 1970 r. podobne zdarzenie miało miejsce w Japonii, w takim górskim rejonie, który jest określonym mianem Japońskich Alp. I tam cała wycieczka młodych ludzi, licealistów wychodziła właśnie pod szczyt o podobnej wysokości jak Giewont i doszło do porażenia.
Jak zorganizowani, zdyscyplinowani, opanowani Japończycy się wtedy zachowali?
Tam było więcej ofiar śmiertelnych. Musimy tutaj jeszcze o jednym mechanizmie wspomnieć. Temperatura rdzenia pioruna, czyli w środku tego kanału, jest bliska temperaturze na Słońcu. Więc fala uderzeniowa ma kilka, jeżeli nie kilkanaście atmosfer siły. To jest po prostu wybuch. W Alpach Japońskich kilkanaście osób zostało odrzuconych i spadło w przepaść. Na Giewoncie na szczęście do tego nie doszło, choć bardzo się baliśmy, że część ofiar mogła spaść na północną stronę, w kilkusetmetrową przepaść. Większość ofiar już była po tej południowej stronie, powiedzmy, pod względem górskim – bezpieczniejszej.
Czy to doświadczenie japońskie zostało opisane w literaturze opisane, mogło być takim „podręcznikiem” dla lekarzy medycyny górskiej?
Tak, bo Japończycy podeszli do tego bardzo systematycznie i bardzo gruntownie. Z całego tego zdarzenia powstała cała książka, która polegała na, po pierwsze, dokładnej analizie całego zdarzenia, a poza tym na dokładnych wywiadach i wspomnieniach wszystkich ofiar.
Pisze Pan swoją książkę na bazie tych doświadczeń z Giewontu.
Chciałbym temu poświęcić kilka artykułów naukowych. Idea jest taka, żeby wynieść jakieś wnioski na przeszłość. Wspólnie z kolegami, którzy się tym zajmują, stworzyliśmy interdyscyplinarny zespół. Przeanalizowaliśmy cały przebieg tej akcji, minuta po minucie, wręcz sekunda po sekundzie, i wyciągnęliśmy z tego wnioski. Część z tych wniosków już została wprowadzona w życie. Natomiast głównym naszym celem jest stworzenie jakiegoś algorytmu. W razie gdyby coś takiego się przydarzyło ponownie, chcielibyśmy działać według naukowo opracowanych zasad. To było wyjątkowe zdarzenie. Zresztą, moi koledzy, którzy zajmują się ratownictwem górskim na całym świecie, dopingują mnie i dzwonią do mnie i pytają, kiedy w końcu jakieś wnioski z tego będą, chcą zobaczyć efekty pracy, by również to wdrożyć na swoim gruncie. Od kilkunastu lat w programie szkoleń obowiązkowych w TOPR, poza wypadkami lawinowymi, poza innymi specyficznymi dla gór, są również porażenia przez piorun.
Czy jest takie ABC zdrowego rozsądku wyjścia w góry? Żeby uniknąć tego porażenia piorunem, jeśli się da?
Przede wszystkim patrzeć w niebo. Są pewne charakterystyczne zjawiska, które poprzedzają przejście burzy. Rodzaj chmur, wiatr, który zazwyczaj wtedy się wzmaga. Warto zwracać uwagę na zachowanie zwierząt. Zwierzęta to przewidują dużo szybciej i chowają się, czują taki niepokój.
Jeśli już jesteśmy w górach, jeśli już czujemy, że ta burza się zaczyna…?
Staramy się jak najszybciej zejść w bezpieczne miejsce, czyli gdzieś w dolinę. Im wyżej jesteśmy, im bardziej teren jest eksponowany, tym większe jest ryzyko, że ten piorun uderzy gdzieś w ten rejon, w którym jesteśmy.
Nie zostajemy i nie robimy zdjęć, nie bawimy się w „łowców burz”.
Absolutnie. Jeżeli już nas złapie faktycznie ta burza i te pioruny zaczynają bić wokoło, to jedynym takim bezpiecznym miejscem jest niska roślinność, której w górach pełno, czyli kosodrzewina. Trzeba wejść po prostu w tą „kosówkę”, kucnąć, nogi trzymać blisko siebie, starać się dotykać podłoża jak najmniejszą powierzchnią stóp i te stopy trzymać jak najbliżej, żeby uniknąć właśnie tego efektu napięcia krokowego. Nie jest to łatwe, żeby utrzymać taką pozycję. Natomiast troszeczkę nam pomaga tutaj zachowanie równowagi. Zasłońmy uszy dłońmi. Równowaga się poprawi i na tych palcach będziemy w stanie dłużej wytrzymać. Jeżeli są takie warunki, możemy stanąć na czymś suchym, np. plecaku. Ale tylko wtedy, jeżeli jest suchy! Jeżeli jest mokry albo wybierzemy akurat mokry kamień, to ryzyko porażenia jest większe.