Zapis rozmowy Jacka Bańki z profesorem Arkadym Rzegockim, politologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Słowa o próbie destabilizacji rządu są uprawnione?

- Destabilizacja następuje, bo te podsłuchy są istotnym wydarzeniem dla polskiej sceny politycznej.

Kim może być ten „reżyser bez twarzy”?

- Są spekulacje. Niektóre gazety maja swoje śledztwa i są bliskie rozwikłania zagadki. Ważniejsze jest jednak to co jest na tych taśmach i co z tego wynika.

Pana bardziej przeraża to co jest na taśmach czy to, że one zostały stworzone?

- Po pierwsze mamy wpadkę rządu, że ministrowie dali się nagrywać, w szczególności minister spraw wewnętrznych. Istotne jest to co jest na taśmach. Treść tych rozmów jest zróżnicowana. Nie mamy do czynienia wyłącznie z czymś co nie wzbudza zastrzeżeń ani tylko z czymś co można potępić.

Słowa ministra Sikorskiego pan potępia?

- To rozmowy prywatne, ale słuszne jest oburzenie na język używany przez ministrów. Marzy nam się, żeby osoby, które biorą odpowiedzialność za dobro państwa, prezentowały kulturę. Nie jest prawdą to, że wszyscy przeklinają. Nie jest też prawdą, że wszyscy kradną. Dobrze by było jakby osoby zajmujące najwyższe stanowiska były bardziej kulturalne.

Jeśli chodzi o ministra Sikorskiego to oburza język czy to o czym mówi?

- Zadziwiające jest to, że ministrowie potwierdzają wizję utożsamianą z opozycją, czyli krytyczną opinię wobec funkcjonowania kraju. Oni dostrzegają te słabości a tego nie zmieniają. To jest pogodzenie się z niewydolnością państwa.

Największą słabością nie jest to, że komuś udało się nagrać takie taśmy a potem rozgrywać nimi opinię publiczną?

- Tak jest. Od razu pojawiły się spekulacje odnośnie obcych mocarstw. Bardzo prawdopodobne jest jednak to, że zrobili to Polacy. To pokazuje, że mamy sporo do nadrobienia. Te taśmy nie przybliżają naszej elity do polskich obywateli. Te taśmy mogą potwierdzić cyniczne opinie, że polityka to brudna gra, gdzie się myśli o własnych interesach. To prowokuje do obojętności a to zabija demokracje.

W jednej z gazet pojawiło się określenie „spisek kelnerów”. To brzmi jak z Monty Pythona.

- Wiemy, że nie tylko w Polsce zdarza się, że rzeczywistość przypomina skecze. Nie należy tego typu wyjaśnień odrzucać. Warto przebadać kto to nagrywał, dlaczego i czy te taśmy nie służą do szantażu. Warto też, żeby kolejni ministrowie wyciągnęli wnioski. Warto żeby też myśleli jak zmienić państwo.

Dokąd nas to prowadzi? Do przedterminowych wyborów?

- Taka afera może nieść ze sobą pesymistyczny wariant, czyli zniechęcenie. Może ta afera zostanie rozmyta i nie zostanie nic poprawione. Jest druga możliwość, że dojdzie do przesilenia i poprawy jakości elity politycznej.

Jak pan ocenia standardy pracy dziennikarskiej w kontekście tej afery?

- Mamy ciekawą sytuację. Pierwszy raz od 1989 roku nastąpiła otwarta próba zastraszenia czy sparaliżowania pracy jednego z tygodników. Środowisko zareagowało pozytywnie. Dziennikarze są skłóceni, ale byli solidarni, poza kilkoma wyjątkami. W tej sprawie chodzi o coś więcej niż interesy mediów. Chodzi o wolność słowa a z tym jest kłopot. Polskie media nie zawsze były dobrym instrumentem kontroli władz. Być może tego typu otrzeźwienie spowoduje, że dziennikarze wrócą do tej ważnej roli, jaką jest służba publiczna polegająca na patrzeniu władzy na ręce.

Te wyjątki to między innymi głosy, że wystarczy na wycieraczce zostawić dysk z nagranymi rozmowami i to już jest dziennikarstwo.

- To jest wątpliwość. Wprost się broni mówiąc, że lepiej jak rozmowy są znane, bo nie mogą być powodem do szantażu. Dobrze by było jakbyśmy bardziej zaczęli ufać obywatelom, żeby przekonanie, że elity wiedzą więcej, odeszło. Jeśli obywateli będzie się traktować poważnie to oni będą podejmowali poważne decyzje. To fundament. Każda redakcja, która by miała taki materiał, po weryfikacji, dla dobra debaty, powinna je opublikować.