Pani ojciec, prof. Stanisław Grodziski, chodził do pracy, na piechotę. Idąc z Dębnik widział Wawel, także Wieże Kościoła Mariackiego, a wracając patrzył na Salwator. Czy była w tym jakaś głębsza myśl?
Ojciec uważał to za ogromny przywilej i właściwie dar od losu, że rano widzi Wawel, a wracając patrzy na Norbertanki i na Kopiec Kościuszki. Miał też swoją teorię, którą bardzo często wyłuszczał, mianowicie uważał, że powrót z pracy na piechotę jest rzeczą bardzo dobrą i korzystną, zwłaszcza dla dobrej atmosfery domowej, bo wszystko, cokolwiek się zdarzy w pracy, zdąży po drodze, w trakcie takiego spaceru z człowieka wykipieć i wyszumieć. I że wraca do domu uspokojony, a nie po to, żeby zrobić rodzinie z byle powodu awanturę sprowokowaną tym, co wydarzyło mu się kilka godzin wcześniej w pracy.
Rzeczywiście lubił te codzienne spacery i bardzo lubił także długie piesze wycieczki w okolice Krakowa.
Te Dębniki to takie gniazdo rodzinne w tym sensie, że tam ojciec w dorosłym życiu mieszkał rzeczy najdłużej.
Po części dom w Dębnikach był przypadkiem. W momencie, kiedy rodzice postanowili przeprowadzić się z ulicy Czarnowiejskiej, coraz bardziej ruchliwej wylotówki w kierunku Katowic, okazało się, że właśnie w Dębnikach, przy ul. Praskiej jest do kupienia niewielki segmencik. Ale równocześnie, jeżeli idzie o ojca, to było to przybliżenie się do krajobrazów jego dzieciństwa, które spędził w Skotnikach, a wczesną młodość w Pychowicach.
A urodził się jeszcze gdzie indziej?
Urodził się w Prusach koło Kocmyrzowa. Mój dziadek, Stanisław Grodziski senior, był w pewnym momencie dobrze sytuowanym adwokatem, a równocześnie, będąc chłopskim synem, jako jedyną i najpewniejszą lokatę kapitału widział ziemię.
Miał nawet takie powiedzenie: „ziemi nikt ci nie ukradnie, ziemi nikt nie weźmie na plecy i nie wyniesie”. Biedak dożył do tego, że dwukrotnie mu tę ziemię odebrano: najpierw Niemcy w 1942 roku, a potem polska władza ludowa w 1945. I właśnie Prusy były jego pierwszą inwestycją.
Willa, taka powiedzmy troszkę secesyjna, duży ogród, otoczenie sadów. Dojeżdżało się tam wtedy nieistniejącą już linią kolejową z Czyżyn. Ale Prusy były dla niego trochę za ciasne. Dziadek chciał więcej i porwał się na zakup folwarku w Skotnikach, który to folwark liczył dobrze ponad 50 hektarów.
Dziadek nie zawieszając swojej praktyki adwokackiej i działalności wśród ludowców, równocześnie zajął się gospodarką. Traktował ten folwark w Skotniakach jako przyszłą spiżarnię Krakowa.
Oczywiście, żeby kupić Skotniki, dziadek potężnie się zadłużył i udało mu się tę pożyczkę spłacić latem 1939 roku. Zaraz potem ten majatek odebrali mu Niemcy, a potem władza ludowa. Zresztą zaraz po wojnie dziadek zmarł.
Te historie są utrwalone przez Pani ojca, który wtedy był nastoletnim chłopcem. Stanisław Grodziski, „Objąć pamięcią. Wspomnienia ze Skotnik i Pychowic z lat 1932-1947”.
Ojciec notował to swoje dzieciństwo. Spisywał wszystkie historie, które się wydarzyły. Niechętnie wracał do Skotnik.
To musiała być potworna trauma dla nastolatka.
Dziadkowie są pochowani na cmentarzu w Skotnikach. Tu kolejna książka Pani autorstwa: „Cmentarze dzielnicy Dębniki: Kobierzyn, Pychowice, Skotniki i Tyniec”. Potem był Kraków i w końcu te Dębniki, które jak Pani powiedziała, były takim odblaskiem trochę tego krajobrazu dzieciństwa.
Jeszcze raz wrócę do przeszłości. Kiedy ojciec mieszkał w Pychowicach, chodził do Krakowa na tajne komplety w czasie okupacji. I rzeczywiście chodził na piechotę wzdłuż Wisły, a w okolicy Norbertanek był przewoźnik. Płaciło mu się jakąś niewielką kwotę i wtedy było się już na ulicy Kościuszki. Od wiosny do późnej jesieni ojciec oszczędzał na przewoźniku przepływając Wisłę. I rzeczywiście z Wisłą był w jakiś sposób serdecznie zaprzyjaźniony. Od czasów okupacji, od czasów Pychowic pływali na kajakach, pływali w Wiśle, grali w siatkówkę czy piłkę nożną nad Wisłą.