Bez cienia zażenowania, z wielkim łomotem, przewrotnie i bezczelnie bohaterowie „Trainspotting” zawładnęli wtedy wyobraźnią publiczności. Nic dziwnego, że błyskotliwy Renton, przygłupi Spud, przebiegły Simon i nadużywający przemocy Begbie powrócili na wielki ekran po dwudziestu latach przerwy: dojrzalsi, po przejściach wciąż jednak z tlącą się w oku iskrą i szelmowskim uśmiechem. Nie plątają się już jednak bez celu po ulicach, bo są już na to po prostu za starzy. Marzą za to o małej stabilizacji, którą w dzisiejszych czasach może im zagwarantować dofinansowanie z Unii Europejskiej na budowę… domu publicznego.
Danny Boyle wskrzesił korowód swych filmowych postaci na fali nostalgii, pozostając wierny pierwotnemu stylowi opowieści licząc na to, że wyznawcy pierwszej części, która zyskał status kultowy, wybiorą się do kina także na „T2”. Po co? By przekonać się, czy brytyjscy wywrotowcy wyszli wreszcie na prostą i czy więzy ich przyjaźni okazały się trwałe? Jego film stanowi rodzaj zręcznie napisanego post scriptum. Jest rodzajem prezentu, jaki reżyser może podarować swym widzom pamiętającym dobrze, co wydarzyło się w pierwszej części. Bez jej znajomości seans „T2” nie ma najmniejszego sensu, gdyż jest on rodzajem fabularnej kontynuacji, a przyjemność czerpana z jego oglądania polega przede wszystkim na zręcznym wyławianiu odniesień do poprzedniego filmu. Tym, którzy jeszcze go nie widzieli, pozostała więc lektura do nadrobienia. Dobrze, że na starą, dobrą klasykę nigdy nie jest za późno.
Nie liczmy jednak na to, że oglądając później „T2” doznamy rodzaju filmowego olśnienia. Wszystko bowiem – co najlepsze i przełomowe w „Trainspotting” – już było, co nie zmienia faktu, że przeżyłam z bohaterami Boyle'a ponownie niezapomnianą przygodę.
(Urszula Wolak/ko)