Rzeczywiście, seansu „Mother!” nie sposób porównać z żadnym z filmów, który wszedł do kina w 2017 roku. Aronofsky po mistrzowsku wykorzystuje warsztat reżysera, swobodnie poruszając się na polach różnych gatunków: horroru, dreszczowca i melodramatu. Jego „Mother!” przywodzi na myśl „Dziecko Rosemary” i „Wstręt” Romana Polańskiego oraz odsyła do surrealistycznego kina Luisa Bunuela doprawionego szarlatanerią spod znaku Larsa von Triera.
Świeżo poślubiona para głównych bohaterów (bezimienni Lawrence i Bardem) wprowadzają się do rodzinnego domu mężczyzny. On jest pisarzem pracującym nad nową książką. Ona – zakochaną w nim towarzyszką życia zapewniającą mu spokój i komfort pracy, angażującą się w remont posiadłości. Oboje wyglądają jak z obrazka: piękni, młodzi, z nadzieją patrzący w przyszłość. Do szczęścia brakuje im tylko dziecka. Kiedy i ono jest w drodze, próg ich domu przekraczają nieznajomi przybysze i świat bohaterów staje na głowie. Uporządkowane dotąd życie zaczyna się rozpadać się w zastraszającym tempie.
„Mother!” tylko z pozoru przypomina kameralny dramat rozgrywający się w jednej przestrzeni, opowiadający o problemach małżeńskiej pary rozbitej między pragnieniem spełniania się w konwencjonalnej roli małżonków i rodziców, a realizacją najgłębszych aspiracji. To co niewypowiedziane między nimi w końcu jednak wybucha, a dzieło Aronofsky'ego zamienia się wtedy w uniwersalną przypowieść o historii ludzkości. Nie bez przyczyny przecież pierwotny tytuł filmu – „Dzień szósty” – nawiązywał do biblijnego stworzenia człowieka. Reżyser próbuje zwizualizować konsekwencje boskiej decyzji, dając upust swej nieskrępowanej wyobraźni. Im bliżej finału jego wizja przybiera coraz bardziej monstrualny rozmiar wprawiając w widzów w konsternację. Śmiać się, płakać czy bać? „Mother!” nie przynosi jednoznacznej odpowiedzi.
Urszula Wolak