Jenkins z empatią pochyla się w nim nad losem dorastającego Shirona – czarnoskórego chłopca wychowywanego na ulicach Miami, który odkrywa swoją homoseksualną tożsamość. Tworzy przejmujący portret dojrzewania – subtelny i wymowny zarazem. Trzyma się jednak daleko od publicystycznego języka – zniewolonego najczęściej przez ideologie, narzucającego jednoznaczne interpretacje, pozbywającego dzieło jego poetyckiego smaku. Jenkins pozwala swej historii płynąć, a jego bohater żegluje przez życie gnany nie tyle przez własne ambicje, co przez fatum.
Uzależniona od narkotyków matka, diler, który jest dla niego substytutem kochającego ojca (znakomity Mahershala Ali nagrodzony Oscarem), przyjaciółka Teresa uosabiająca matczyne zrozumienie i troskę, prześladujący kumple – „urodzeni gangsterzy”, a w centrum tego wszystkiego on – Shiron. Bohater znoszący upokorzenia, osaczony, zagubiony introwertyk, czujący jednak i doświadczający życia na rozmaite sposoby, zadający sobie pytania kim jest i dokąd zmierza?
Filmowy język Jenkinsa nazwać można zmysłowym. Jego „Moonlight” stroni bowiem od słów akcentując raczej sensualną moc ciszy czy dźwięków potęgowanych przez pięknie zakomponowane ujęcia. Z tych obrazów reżyser splótł krótką historię życia Shirona – chłopca, który musiał nauczyć się szybko biegać, by nie dopadły go pięści prześladowców, młodzieńca, który w przełomowym momencie swego życia nadstawił oprawcom drugi policzek, mężczyzny, który nie zdołał uciec przed przeznaczeniem, ale pozostał wierny jednej rzeczy: miłości.
Podobnie piękny poemat o dorastaniu stworzył kilka lat temu Richard Linklater. Jego snujący się „Boyhood” przegrał jednak wtedy w walce o Oscara z efektownym „Birdmanem”. „Moonlight” miał równie mocnego kandydata w postaci musicalu „La La Land” Damiena Chazelle'a. Dobrze, że w tym roku Amerykańska Akademia Filmowa oddała głos tym, którzy nie podnoszą go za wszelką cenę – nawet wtedy, gdy dotykają najgłębszej prawdy.
(Urszula Wolak/ko)