Zaczyna się obiecująco, przyjemną w kontekście letniego tytułu scenografią. W głębi sceny szklana ściana może werandy, może salonu, z wijącym się w secesyjnym stylu bluszczem. Podczas spektaklu stanie się ona w połączeniu z grą świateł (Tving) i wciągającą muzyką (Marek Główczyk) niezwykle interesującym elementem całości, przenoszącym widza w oniryczny wymiar spektaklu. W tej obiecującej scenerii rozgrywa się "Lato 1910" Zuzany Bojdy w reżyserii Macieja Gorczyńskiego.
W miłosny trójkąt Solska - Witkacy - Solski wprowadzone zostają postaci mentora Witkacego Leona Chwistka, przyjaciela, poety Tadeusza Micińskiego i narzeczonej Stanisława Ignacego, Jadwigi Janczewskiej.
Jesienią 1910 roku po trzech latach burzliwego i namiętnego związku dochodzi do rozstania Witkacego ze starszą o dziesięć lat kochanką Ireną Solską. Pod wpływem zdarzenia Witkacy pisze niewydaną za życia, autobiograficzną powieść "622 upadki Bunga czyli demoniczna kobieta". Tym kobiecym demonem jest oczywiście Solska, występująca w powieści jako pani Akne.
"Lato 1910" miało być wedle zamysłu autorki Zuzanny Bojdy opowieścią nie tylko więc o tym znanym romansie, ale również o takim momencie w życiu bohaterów, każdego człowieka, kiedy możliwy jest każdy wybór, kiedy ten jeden gest, jedna chwila, jedno zdarzenie, które zadecydują o naszej przyszłości jeszcze nie nastąpiły, moment. kiedy nic nie jest jeszcze przesądzone...
"Lato 1910 " oparte jest więc na tekstach Witkacego m.in. "622 upadki Bunga" i "Nienasycenie" a także na pamiętnikach Ireny i Ludwika Solskich. Ale autorce zamiast pełnowymiarowej sztuki wychodzi ledwie impresja, a przecież choćby utwory Witkacego skrzą się literackimi prowokacjami, mocnymi scenami miłości, namiętności, zdrady, metafizyki. Być może tekst młodej autorki skompilowany został zgrabnie, być może jest nawet interesujący w czytaniu, ale nie sprawdza się na teatralnej scenie żądającej w sztuce o znanych z wyrazistości zachowań i dzieł bohaterów ciekawych interakcji, mięsistego dialogu czy porywających monologów. Drażni konwencja przedstawiania się postaci, wsparta mniej lub bardziej kojarzonymi z nimi artefaktami. Sceniczna Solska/pani Akne zaczyna więc tę autoprezentację z papierosem w dłoni, mającym chyba, bo wcale nie jest to pewne, przypomnieć, że była pierwszą znaną kobietą w Polsce, która publicznie zapaliła papierosa, gorsząc tym ówczesny konserwatywny Kraków. To ciekawostka mówiąca o stylu bycia Solskiej, ale w teatralnym wykonaniu razi fałszem użycie do gestu zapalenia papierosa zapalniczki, popularnej dopiero i to niekoniecznie jeszcze w Europie dwie dekady później. O dmuchaniu z proscenium prosto w nos widzów papierosowym dymem nie wspominam, bo poza smrodem nic nie niesie. Razi upstrzona deseniem roślinnym sukienka Solskiej znanej z unikania wzorzystych tkanin, epatującej współczesnych wyszukaną elegancją, ciekawym zestawieniem pastelowych kolorów materii sukien czy kostiumów. No i jeszcze te sznurowane do pół łydki buty pasujące bardziej do stroju ludowego. Nie. Zdecydowanie to nie ta Solska zawróciła w głowie Witkacemu. Irena Solska, muza artystów, burząca konwenanse epoki piękność, wyrafinowana pod względem elegancji w 1910 roku już w atrakcyjnym balzakowskim wieku to w końcu nie rustykalnie odziana, wyzwolona młódka biegająca do utraty tchu wokół mężczyzny. Teatralna Solska w wykonaniu Karoliny Gibki nie porywa ani tekstowo, ani aktorsko, podobnie jak Ludwik Solski - Dolfi Montecalfi z powieści Witkacego o czym grający go aktor nie omieszka poinformować widzów. Ten pojawi się na scenie, w stroju starego wiarusa z "Warszawianki", swej legendarnej roli o czym także opowie publiczności. Próba aktorskiego rozjaśnienia spiżowej postaci Solskiego przez wcielającego się weń Jerzego Pala trafia w dramaturgiczną pustkę. Nie iskrzyło między Solskimi w realnym życiu, nie iskrzy też i na tarnowskiej scenie. Wreszcie Witkacy w słynnym ze zdjęcia z lat 30. dużym berecie, właściwie bezbarwny a przecież to symbol artystycznego szaleństwa. Jego pozbawione większych emocji wyznanie miłosne wcale nie każe domyślać się ognistego, namiętnego romansu z rudowłosą pięknością epoki. Kamil Urban jako Witkacy, nie jest ani ekscentryczny ani demoniczny i nie pomaga udział w skądinąd całkiem niezłym aktorsko "wojennym kogucim tańcu" z Tomaszem Wiśniewskim, w roli Leona Chwistka zaskakującym świetną grą na drumli.
Uwagę przyciąga jedynie scena skrywanego, ale pulsującego uczucia w geście pieszczących się dłoni Witkacego z ledwie muśniętą, jak zresztą wszystkie postaci w spektaklu, Dziewczyną /Jadwigą Janczewską (Monika Wenta) narzeczoną, która popełniła samobójstwo nie wiadomo czy z miłości do autora "Szewców" czy jego przyjaciela Karola Szymanowskiego. Ta opowieść o tęsknotach, miłosnym trójkącie Solska - Witkacy - Solski, o niewybranych wyborach, z właściwie zbędnymi, niewiele wnoszącymi do materii sztuki postaciami Dziewczyny, Chwistka czy fatalnie reżysersko poprowadzonego na jednym aktorskim tonie Micińskiego (Tomasz Piasecki) nie wciąga, nie zmusza do refleksji, nie porusza.
W ciekawym muzycznym rytmie z intersesującą grą świateł snuje się jednak nijakie niespójne dramaturgicznie, poplątane reżysersko, zagubione aktorsko "Lato 1910". Być może tarnowski spektakl Bojdy i Gorczyńskiego, biorąc pod uwagę także i czas jego trwania niewiele ponad godzinę, byłby lepszy jako np. filmowa impresja, co podpowiadam debiutującym w materii jednak teatru, jeszcze studentom Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST.
Zuzanna Bojda "Lato 1910". Reżyseria Maciej Gorczyński. Scenografia Kaja Migdałek. Premiera 31 grudnia 2014
JDruzyńska