„Matterhorn”
Reż. Diederik Ebbinge
Prod. Holandia 2013

Mocny tydzień: nominowany do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, zdobywca czterech Europejskich Nagród Filmowych oraz Złotego Globu – „Wielkie piękno” Paola Sorrentino, nowy obraz wiecznego eksperymentatora Petera Greenawaya – „Goltzius and the Pelican Company”, nowa wersja „RoboCopa” Joségo Padilhy, „Jack Strong”, czyli Ryszard Kukliński Story, w reżyserii Władysława Pasikowskiego. Z tego gąszczu nowych tytułów wybieram skromny komediodramat mało znanej u nas kinematografii holenderskiej, zatytułowany „Matterhorn” w reżyserii debiutującego po drugiej stronie kamery znanego aktora z krainy tulipanów – Diederika Ebbinge.
Matterhorn to groźny – szósty co do wysokości – szczyt w Alpach. Właśnie tam, u stóp tego trudnego do zdobycia szczytu Fred, bohater opowieści Ebbinge, oświadczył się swej przyszłej żonie. Oświadczyny zostały przyjęte. Fred i Trudy stali się szczęśliwym małżeństwem, z jedną tylko dość bolesną rysą. Fred wyrzucił kiedyś z domu ich syna, nie mogąc znieść, że Johan zdecydował się iść własną życiową drogą, która nie była do zaakceptowania, głównie z uwagi na jego ortodoksję religijną. Potem małżonka została śmiertelnie potrącona przez samochód. I Fred pozostał sam. W dużym, schludnym domku wiedzie życie wdowca, perfekcyjnie poukładane, w którym wszelkie codzienne czynności sprawiają wrażenie wręcz zautomatyzowanych odruchów. Ten pięćdziesięcioletni mężczyzna reaguje na bodźce rzeczywistości niczym pies Pawłowa. Dodatkowo jego egzystencja, w której każdy dzień jest taki sam, przepełniona jest żalem i smutkiem za bliskimi, których utracił: żonę – bezpowrotnie i syna – wydaje się, że bezpowrotnie. Nagle, dość przypadkowo, choć jak grom z jasnego nieba, w to uporządkowane życie Freda wkracza, a właściwie wchodzi, „cichuteńko, na paluszkach” Theo, bezdomny, ograniczony intelektualnie włóczęga. I Fred, niczym miłosierny Samarytanin, przygarnia go, dając dach nad głową, wikt i opierunek. Między mężczyznami rodzi się szczególna więź, budząca coraz większą niechęć mocno skalwinizowanego społeczeństwa miasteczka. Na domu Freda pojawia się napis „Sodoma i Gomora”. Szczęście mężczyzn, których połączyła trudna do zdefiniowania więź, kłuje w oczy.
„Matterhorn”, niezwykle przejmująca historia, w której – jak w życiu – łzy mieszają się z uśmiechem, to przede wszystkim opowieść o potrzebie tolerancji, poszanowaniu bliźniego i jego uczuć. Mówiąc górnolotnie: o równości, wolności i braterstwie, może nie pisanych z dużych liter, jak podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej, ale tej ludzkiej, życiowej, codziennej. Film poleciłbym z całego serca pewnej sejmowej, niedawno powstałej, komisji, która zajmuje się tropieniem przejawów tego typu wartości w naszej rzeczywistości.
Jerzy Armata