I w tym kontekście pomyślałam o wielkiej postaci polskiej muzyki, która swego czasu była numer jeden w polskiej kulturze. To Henryk Czyż, który nie żyje już od ponad 18 lat, legenda polskiej batuty, dyrygent, który prowadził największe orkiestry świata, takie jak słynny zespół Leningradu, orkiestrę BBC czy Berlińczyków; artysta, który występował w prawie wszystkich krajach europejskich, w Ameryce Południowej i Stanach Zjednoczonych. 16 czerwca przypadły 98. urodziny Henryka Czyża. I co? Nikt nie pamiętał. - Nie warto umierać - mówił Krzysztof Penderecki. I patrząc, jak zapomnieliśmy o Henryku Czyżu, miał rację.
A przecież działalność Henryka Czyża dostarczała nam tyle wzruszeń. Te koncerty; nagrania dla licznych wytwórni, np. dla Polskich Nagrań, Philipsa, Harmonii Mundi, Melodii; książki, których napisał wiele, aż napęczniałe od anegdot (np. „Ucieczka spod klucza”, „Jak z nut”, „Nie taki diabeł straszny – gawędy telewizyjne”, „Pamiętam, jak dziś”, „Niewczesne żarty”); programy telewizyjne, które były błyskotliwymi opowieściami o muzyce i wreszcie wiele różnorodnych w stylu i gatunku kompozycji. Ile razy słucham jego utworów nie mogę wyjść ze zdumienia jak dobrze zostały napisane, ile w nich talentu, wiedzy o orkiestrze, pomysłu, dowcipu. Np. "Meine kleine Haydn Musik", nawiązujące do divertimenta z XVIII wieku, jest hołdem dla Haydna i mrugnięciem oka do Mozarta. To ukłon Henryka Czyża w stronę klasycyzmu, okresu, od którego początek bierze tak mu bliska wielka symfonika.
Henryk Czyż skomponował jednak o wiele więcej niż kilka utworów, błyskotliwych żarcików. To np. musical „Białowłosa” z 1962 roku, albo opera komiczna „Kynolog w rozterce” z połowy lat 60., gdzie za libretto posłużyła sztuka Sławomira Mrożka. Pamiętam premierę inscenizacji tej opery w Teatrze Wielkim w 1993 roku i wówczas spektakl ten został pokazany kilkanaście razy. To sporo jak na muzykę współczesną.
Czyż skomponował jeszcze m.in. „Wariacje symfoniczne na temat polski”, „Wesele”, czyli kantatę na tenor, chór mieszany i orkiestrę do słów Bruna Jasieńskiego, czy wyjątkowo piękną „Canzona di barocco” na orkiestrę smyczkową. Do tego trzeba jeszcze dodać liczne pieśni i muzykę filmową do takich filmów jak „Celuloza” Kawalerowicza, „Ewa chce spać” czy „Walet pikowy” Chmielewskiego.
Ci, którzy dobrze znali Henryka Czyża, mówili, że taki zawód jak kompozytor, czy pisarz dla niego znaczyły o wiele więcej niż dyrygent. A jednak to dyrygentura przyniosła mu światową sławę. Ten uczeń Waleriana Bierdiajewa, był dyrygentem największych polskich orkiestr, m.in. Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, Opery w Warszawie, dwukrotnie Filharmonii Łódzkiej oraz Filharmonii Krakowskiej. Co ciekawe, nigdy nie był zbyt długo na jednym stanowisku. Uważał, że kilka lat – dwa, trzy, czasem cztery – wystarczy i odchodził pozostawiając zawsze dobre wrażenie oraz niedosyt i żal.
Miał w sobie wielki urok osobisty, wręcz czar. Wykształcił następne pokolenia dyrygentów, bo prowadził klasy dyrygentury: przez cztery lata w PWSM w Krakowie i przez kilkanaście lat w Akademii Muzycznej w Warszawie. Jego słynnym uczniem – absolwentem krakowskiej uczelni – jest Antoni Wit. Nie tylko słynnym, bo przecież płyty tego artysty sprzedały się w ponad sześć milionów egzemplarzy i przez blisko 40 lat był dyrektorem najważniejszych zespołów w Polsce, ale przede wszystkim bardzo wdzięcznym uczniem.
Wiele lat temu „Gazeta Wyborcza” ogłosiła konkurs na wspomnienie o najważniejszym pedagogu życia. Antoni Wit napisał wówczas o Henryku Czyżu, który stał się dla niego mentorem, nie tylko w sprawach muzycznych. Wiele anegdot o nim przytaczał Antoni Wit. Szczególnie jedna z nich zapadła mi w pamięć. Otóż młodzi adepci dyrygentury pytali Czyża jak mają zrobić, aby podczas wykonywania utworu z orkiestrą o wszystkim pamiętać i na wszystko zwracać uwagę. A na to Czyż odpowiadał: „proszę pana, to trochę tak, jak jest pan z dziewczyną. Siedzi pan obok niej na kanapie, szepce jej pan do uszka czułe słowa, a niepostrzeżenie wyciąga rękę w stronę kontaktu, by w odpowiednim momencie zgasić światło”.
Miał ogromne poczucie humoru, łatwość opowiadania. Jego telewizyjne gawędy, można porównywać do serii, którą nagrywał dla telewizji Leonard Bernstein. Zresztą, jak mówi Antoni Wit, który był także asystentem sławnego Amerykanina, Czyż i Bernstein to były bliźniacze osobowości. Niemal uwodzili wszystkich wokół siebie, i melomanów, i orkiestry, pozostawiając po sobie zachwyt.
Henryk Czyż był wielkim interpretatorem muzyki najnowszej i sporo zrobił dla współczesnej polskiej muzyki. Poprowadził wiele prawykonań. Należy do nich „Pasja wg św. Łukasza” Krzysztofa Pendereckiego, która zabrzmiała po raz pierwszy w Niemczech w 1966 roku. Zresztą nagranie tego utworu pod dyrekcją Henryka Czyża, dla firmy Philips, zdobyło w 1967 roku najważniejsze nagrody płytowe: Grand Prix du Disque i nagrodę Edisona. Ale Czyż poprowadził jeszcze prawykonania innych utworów Pendereckiego, np. „Dies Irae”, „Diabły z Loudun”. Jego interpretacje do dziś uważane są za wzorcowe.
Warto pamiętać o Henryku Czyżu, sięgnąć po jego interpretacje wielkich form wokalno-instrumentalnych. Warto pamiętać też o nim, jako o kompozytorze. Aby tak się stało należy częściej go wykonywać. Trzeba mieć nadzieje, że za dwa lata, setne urodziny Henryka Czyża będziemy świętować jego muzyką.