Około 47 tysięcy znaków drogowych, których utrzymanie kosztuje miasto ponad 250 tysięcy złotych - takie statystyki podawaliśmy jeszcze w ubiegłym roku. Drogowcy zapewniali, że będą regularnie patrolowali ulice stolicy Małopolski, żeby znajdować niepotrzebne oznakowania.
Tymczasem przy ul. Łobzowskiej stało się na odwrót. Z jednego znaku zrobiło się siedem. "Dodatkowe znaki były konieczne ze względu na wprowadzenie śluz rowerowych, czyli ścieżek prowadzących przed rząd samochodów na skrzyżowaniu" - tłumaczy Michał Pyclik z Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu. Jak dodaje, w chwili, gdy je tworzyli, nie było w kodeksie ruchu rowerowego znaku informującego o "śluzie rowerowej". Jedyne, co mogli zrobić, to ustawić znak "uwaga! oznakowanie testowe". Działanie śluz monitorują teraz specjaliści z Politechniki. "Przy okazji ustawiliśmy jeszcze "odwołanie drogi z pierwszeństwem", które tam było koniecznie" - mówi Pyclik.
Według Pyclika w najbliższej przyszłości las znaków, przyznajmniej w centrum Krakowa, stanie się mniejszy. "Planujemy stopniowo wymieniać znaki wewnątrz drugiej obwodnicy na mniejsze, tak by nie zasłaniały budynków i ułatwiały poruszanie się pieszych" - mówi.
Namnożenie znaków dziwi tymczasem Andrzeja Lubertowicza ze szkoły bezpiecznej jazdy Safe2Drive. "Podczas jazdy kierowca ma ułamek sekundy, żeby zerknąć za znak. Gdy przy jednym skrzyżowaniu jest ich tak dużo, nie ma możliwości, by kierujący wszystkie odczytał i zinterpretował" - twierdzi Lubertowicz. Jak dodaje, w Niemczech i Holandii przeprowadzono następujący eksperyment. W dwóch małych miastach usunięto wszystkie znaki drogowe, włącznie z sygnalizatorami świetlnymi. Jedyne co pozostało, to reguła "prawej ręki". "Po roku okazało się, że liczba wypadków spadła niemalże do zera, a ruch się upłynnił" - mówi Lubertowicz.
(Karol Surówka/ko)