Ala Adamczuk ma polskie korzenie, jej dziadek walczył o niepodległość Rzeczpospolitej. We Lwowie prowadziła własną działalność gospodarczą – motel. W dniu wybuchu wojny opuściła ojczyznę. Zabrała ze sobą ciężko chorą, blisko 80-letnią matkę po operacji onkologicznej, a także kuzynkę wraz z jej córką i wnukami.
Kobiety wyjechały do Polski za namową męża pani Ali, wojskowego pilota rezerwisty. "Wyjechałyśmy własnym samochodem ok. pół godziny po wybuchu wojny. Mąż powiedział, że tak będzie najlepiej dla wszystkich – dla nas, bo będziemy bezpieczne, i dla niego, bo nie będziemy mu przeszkadzać. Ok. 20 godzin zajęła podróż do Krakowa, chociaż i tak uniknęłyśmy tych największych korków. W drodze, w okolicach Kalinowa, słyszałyśmy odgłosy wojny" – relacjonowała kobieta.
Jak wspominała, ludzie nie wiedzieli, co robić, kiedy dowiedzieli się, że Rosjanie zaatakowali. Niektórzy nie wierzyli. "To, co się dzieje w Ukrainie, jest jak koszmar senny. Nie wierzyłam, że dojdzie do czegoś takiego" – opowiadała.
Ukrainki zamieszkały u bliskich, niektóre wynajmują lokum. Pani Ala ma córkę w Krakowie. Na wolontariat w całodobowym domu pomocy w centrum miasta zdecydowała się, ponieważ – jak zaznaczyła – chce pomagać rodakom. Pracuje tu bezinteresownie od rana do wieczora.
"Myślę, że zostaniemy w Krakowie tak długo, jak będzie wojna. Wyjedziemy, kiedy w ojczyźnie będzie bezpiecznie. Ja będę tutaj, na miejscu, wspierać potrzebujących tak długo, jak będzie trzeba" – powiedziała Ukrainka polskiego pochodzenia.
W domu pomocy uchodźcom pani Ala pomaga, jak tylko może. Przy sprawach administracyjnych, w tłumaczeniach języka ukraińskiego na polski. Najwięcej pracy jest – jak powiedziała – wieczorem, ponieważ wtedy przychodzi bardzo dużo osób. "Najbardziej potrzebują mieszkania, pokoju do przenocowania. Pomagamy im w tym. Niektórzy od razu mówią, że są tu po drodze i chcą lecieć do Ameryki, Paryża i innych miejsc, gdzie jest spokój lub gdzie ktoś na nich czeka" – opisywała wolontariuszka.
Wie z relacji bliskich, którzy zostali w Ukrainie, że mężczyźni chcą walczyć i namawiają kobiety z dziećmi do opuszczenia kraju. Część osób wciąż waha się w nadziei, że koniec wojny jest rychły.
Kobieta nie wierzy, że wielu Rosjan pozostaje obojętnych na wojnę. "Znajomi w Rosji mówią po prostu, że tak miało być. Ja pytam, dlaczego nie wyjdą na ulice? A oni, że to nieprawda, co my Ukraińcy mówimy. Oni nie wierzą nam" – opisywała pani Ala. "Marzę o pokoju. Staram się być dobrej myśli" - zakończyła ze łzami w oczach.
Rosjanie zaatakowali Ukrainę nad ranem 24 lutego. W tym kraju ginie coraz więcej cywilów.