Nie było planu. Plan dopiero powstawał w ministerialnych gabinetach. Ale była wizja: nowoczesne miasto (socmiasto) dla nowoczesnego człowieka, który nie ma w sercu zabobonu, ale szczerą chęć budowania lepszej przyszłości. Miasto idealne, w którym każdemu jest wygodnie, bo każdy ma kuchnię, łazienkę, centralne ogrzewanie i radiowęzeł (koniecznie). Miasto dla nowego człowieka, który miał mieszkać w pałacu - wysokim, monumentalnym, okrytym marmurem.
Tego chciała władza ludowa w 1949 roku, kiedy podjęła decyzję o budowie Nowej Huty. Nieważne na jakiej ziemi, do kogo należącej, co na niej stało i rosło.
I pojawił się architekt Tadeusz Ptaszycki, człowiek niepasujący do systemu.
Mieszkanie z radiowęzłem
Nie był stąd. Urodził się w Petersburgu, do Polski przyjechał z Odessy w 1921 roku. Jego ojciec, Mieczysław Ptaszycki, badał torfowiska; matka, Antonina, uczyła fizyki w liceum. W Polsce Tadeusz studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej, we wrześniu 1939 był już w wojsku - dowodził kompanią CKM 21. pułku piechoty „Dzieci Warszawy”. Dostał się do niewoli – siedział w Brunschwig, Woldenbergu i Murnau. W obozach organizował kursy i szkolenia. Uczył jak budować domy. Wiedza bezcenna, po wojnie wszyscy będą przecież budować.
Chciał stawiać na nogi Warszawę, ale pracy dla architektów już w stolicy nie było. Pojechał na Dolny Śląsk - opracował Ogólny Plan Odbudowy Wrocławia, projekt był solidny, wielowątkowy, dopieszczony. Ale kiedyś musiał się skończyć.
Pod koniec lat 40. Ptaszycki wziął udział w konkursie na projekt nowego miasta pod Krakowem. Czy pojechał tam? Stanął w polu żyta i zobaczył osiedle? Wyobraził sobie ulicę na łące i szpital w wiśniowym sadzie? Być może. Chciał budować, nosiło go, nie lubił czekać.
Konkurs wygrał. Władza ludowa zdecydowała, że co tam, miejmy rozmach, miasto niech będzie dla 100 tysięcy ludzi, 60 tysięcy to takie nic, stać na więcej.
„W pracy nad tworzeniem projektu miasta Nowa Huta kierowaliśmy się zasadą: dać człowiekowi pracy pełnię form wypoczynku po zajęciach, by umożliwić mu podniesienie sprawności fizycznej, zapewnić jak najlepsze warunki zdrowotne, umożliwić jego rozwój umysłowy... Nowe miasto, to pierwsze miasto bez ciasnych podwórek i ciemnych oficyn. (...) Każde z mieszkań zaopatrzone będzie w centralne ogrzewanie, instalację elektryczną, gazową i wodę. Wszystkie domy będą zradiofonizowane. Na każdej klatce schodowej będzie telefon. Poszczególne osiedla będą posiadać swoje żłobki i przedszkola. Każda zaś dzielnica otrzyma własny dom towarowy, ośrodek kultury, boisko sportowe, szkołę, kino, bibliotekę, teatr oraz lokale klubowe” - mówił w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych” (lipiec 1950).
Tajfun
23 czerwca 1949 roku Tadeusz Gołaszewski, autor „Kroniki Nowej Huty” zanotował: „W dniu dzisiejszym przystąpiono do wykopów pod fundamenty bloków nr 18, 25, 26, 27 i 28, prac przy zagospodarowaniu placu budowy i robót drogowych. Wykonawstwo powierzono SPB – nr 12. (…). Ta niewielka początkowo grupa ludzi zaczęła od wykopów wśród zbóż za pomocą prymitywnych narzędzi, około dwudziestu robotników wyszło na zielony wygon koło cmentarza parafialnego, ażeby odszukać paliki wbite w ziemię przez mierniczych. Wyglądali oni zupełnie niepozornie i nic nie zapowiadało, że w tym miejscu na stanąć wielkie miasto”.
Dokumentację projektową dla Nowej Huty przygotowywało Centralne Biuro Projektowe ZOR w Warszawie. Ptaszycki je tworzył, szukał ludzi w Krakowie. I znalazł najlepszych – wykształconych we Lwowie, przedwojenną inteligencję. W jego zespole byli też ludzie z AK - Ptaszycki wiedział, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać wrogów systemu w centrum systemu. Władza ludowa chciała, żeby socrealistyczne miasto pod Krakowem było podobne do radzieckiego Magnitogorska; Ptaszycki kiwał głową i robił po swojemu.
Przechodził przez biuro jak tajfun. Przysiadł, zajrzał komuś przez ramię, poprawił i pędził dalej, zrzucając z kreślarskich desek kartki. Znów się pojawiał, lewą ręką opowiedział w powietrzu, jak będzie wyglądać osiedle, prawą - dom kultury; wracał do siebie na chwilę. Potem wsiadał w samolot i wiózł świeżutkie projekty do Warszawy – władza pochylała się nad nimi, coś mruczała pod nosem, skubała wąsa, zatwierdzała albo kazała poprawiać.
Nie miała jednak pojęcia, że budując socmiasto Ptaszycki inspirował się anglosaską ideą jednostki sąsiedzkiej. Obiecał ludziom wygodne osiedla, a jednostka sąsiedzka takie gwarantowała – samowystarczalne światy, z przedszkolem, domem kultury, sklepami, biblioteką, przychodnią zdrowia. Idea była wroga, wprost ze zgniłego Zachodu. Miał inspirować się projektami radzieckich architektów, a przemycał polską swojskość (pierwsze osiedla z budynkami przypominającymi wiejskie domy). Miał być socrealizm i był, ale z elementami renesansu.
Mastodont i karliczka
15 stycznia 1950 roku Gołaszewski pisał o projekcie żłobka: „W programie Ministerstwa Zdrowia umieszczono również specjalne werandy do leżakowania i solarium do naświetlania niemowląt słońcem. (…). Dla nadania zabudowie indywidualnego charakteru Ingarden postanowił wprowadzić kilka nowoczesnych szczegółów, np. solarium na kolumnach, szerokie tarasy łączące sale z ogrodem, a dla ożywienia monotonii otoczenia kilka rzeźb i fontannę”.
A więc przepych. Socmiasto miało błyszczeć, zachwycać i pogrzebać stary krakowski ład urbanistyczny.
Nowa Huta rosła bez planu (podstawowe założenia urbanistyczne przyjęto dopiero 10 lutego 1950 roku). I to było dobre, bo ludzie Ptaszyckiego mogli fantazjować, rzucać w kąt szablony. On cenił indywidualizm, w jego biurze nie było ideologów, za to idealistów sporo. W biurze zawsze siedział w kącie ubek, patrzył, słuchał, kombinował (podejrzanych zachowań nie stwierdził).
Każde osiedle miało swoją teczkę, księgę roboczą. Teczki były oprawione w różowe płótno i przewiązane białym, jedwabnym sznurkiem. Ptaszycki lubił je pokazywać dziennikarzom.
A potem na Nową Hutę zaczęło brakować pieniędzy. Władza uznała, że projekt jest za duży, sporo kosztuje; kazała ciąć koszty. Czyli z czego ciąć? Na czym obcinać? Na oknach, niech będą mniejsze. Na flizach, które nie muszą być przecież w każdej łazience. Balkonów za dużo, balkony skreślić. Ale łuki miały zostać, bo fasada jest najważniejsza, niech fasada zaświadcza. W biurze architekci żartowali, że z frontu wejście dla mastodontów, a z tyłu drzwiczki dla karliczki.
„Bibuła” w biurku
Ptaszycki wyszarpywał pieniądze, nie zgadzał się na zamurowanie okien (okno to drewno, a to koszt, lepiej cegły wcisnąć). Może gdyby był w partii, może gdyby słodził, obsypywał partię kogo trzeba, nie musiałby skreślać kolejnych obiektów. Bolało, kiedy skreślał nowohucki Ratusz.
Pracował w Nowej Hucie do 1960 roku. Kilka lat później ktoś podrzucił mu do biurka „bibułę”, wystarczyło, żeby go zwolnić. Dostał trochę nagród, medali, odznaczeń (między innymi Złoty Krzyż Zasługi).
Na emeryturze pisał opowiadania o Nowej Hucie, zmarł w 1980 roku. Nie nadawał się na peerelowskiego bohatera.
Kiedy pracował we Wrocławiu, dziennikarze mówili o nim „Inżynier Wrocław”, w Krakowie był „Panem Nową Hutą”.