„Czerwone i czarne”, najnowszy spektakl Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa, jest jak jeden z tych wykładów o najważniejszych i najciekawszych sprawach tego świata, które poprowadził niecharyzmatyczny (by nie powiedzieć anty-charyzmatyczny) wykładowca. W obliczu spotkania z takim jegomościem można jedynie ziewnąć, a następnie wkręcić się w temat we własnym zakresie.
A było to tak. Postanowił pan dyrektor wielkim pisarzem się zająć, jego wielką powieść na scenie pokazać i wielkimi tematami publiczność przejąć. Użył do tego dziewiętnastowiecznej opowieści o wyjątkowo utalentowanym wieśniaku, który wkrada się na salony, ociera się o sutannę (a może i kilka), wchodzi w kilka romansów z żonami i córami możnych tego świata, po czym jedną z nich rani i ściętym zostaje.
Dramat godny ponapoleońskiej Francji. Dramat, który pisarz Stendhal opisał na kilkuset stronach, a Szydłowski we współpracy z Szekalskim skondensowali w ponad trzydziestu scenach (to sporo i to się niestety czuje!). Dramat, bo nie wiemy czy chłopaczyna zginął słusznie. Nad tym mamy się wspólnie zastanowić, a pomóc ma nam w tym - moi mali detektywi i małe detektywki - śledztwo! Niemal cały spektakl to bowiem zapis kilkunastu przesłuchań, który można by równie dobrze nazwać kawalkadą dłużących się monologów. Wszystkie one odbywają się w postawionym w centrum dekoracji akwarium, zza szyby. Wszystkie one dotyczą wyobrażeń o Julianie Sorelu, bo tak nazywa się protagonista. No właśnie… protagonista, którego nie ma.
Pełny tekst recenzji znajdziesz na stronie www Radia Kraków Kultura.