Teoretycznie mógłby pójść na żywioł. To przecież prawdopodobnie ostatnia jego kadencja. Ale do jej końca pozostały jeszcze przeszło trzy lata i z tym piętnem musiałby funkcjonować w lokalnym samorządzie. Czy byłby aż tak twardy?
Teoretycznie Jan T. nie powinien zostać dyrektorem. Wprawdzie wyrok za słynną "śnieżną środę" go nie dyskwalifikuje (sąd uznał, że było to przestępstwo nieumyślne), ale w ustawie wyraźnie jest zapisane, że pracownikiem samorządowym może być osoba, która "cieszy się nieposzlakowaną opinią". 12 aktów oskarżenia w tym przypadku mówi wszystko.
W magistracie usłyszałem, że ten przepis będzie brany pod uwagę przy "ogólnej ocenie kandydata", czyli przy podejmowaniu ostatecznej decyzji.
Konkurentów Jan T. też nie ma zbyt mocnych. Z czterech kontrkandydatów do konkursu ostatecznie przystąpiło dwóch. Jeden z nich jest prostym samorządowcem działającym w Olkuszu i Kozłowie. Drugi to były prezes MPK Łódź, też oskarżony swego czasu o korupcję (ostatecznie oczyszczony z zarzutów). W Łodzi opinię ma nie najlepszą, a dodatkowo jego przedsiębiorstwo kupiło PKS-y w Nowym Targu i Myślenicach. Obie firmy już nie istnieją.
Najrozsądniej byłoby nie wybrać żadnego z trzech panów i uczynić "pełniącym obowiązki" jednego z wicedyrektorów ZIKiT-u.
Tylko że taki zabieg można było wykonać od razu. Dlatego zastanawia mnie, po co ta szopka i kontrowersje z wyborem nowego dyrektora. Aż mi się nie chce wierzyć, że to celowe działanie na tak zwany sezon ogórkowy, żeby o krakowskim magistracie cały czas się mówiło. Przecież urzędnikom powinno raczej zależeć, aby nie mówiono o nich nic.
PS. Wciąż toczą się dyskusje czy powinno się podawać pełne nazwisko Jana T. Zarzuty prokuratorskie ma, ale w konkursie na szefa ZIKiT-u nie występuje przecież jako podejrzany. Z pełnym nazwiskiem czy bez Kraków i tak jednak wie, o kogo chodzi. Umówmy się zatem, że Jan T. to oficjalny pseudonim legendarnego urzędnika. Albo - mówiąc językiem młodzieżowym - ksywka...