Nikt z podążających za modą konsumentów nawet nie przypuszcza, ile cierpienia kryje się za metką. To łzy, pot, a nawet krew szwaczek z Bangladeszu. O katastrofie zawalenia się fabryki odzieżowej w Dhaki, która miała miejsce 24 kwietnia 2013, pisze Marek Rabij w swojej książce „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo”. Autor widział skutki katastrofy, poznał życie szwaczek, rozmawiał z mieszkańcami Dhaki. Gościem programu "Przed hejnałem" był Marek Rabij – dziennikarz działu gospodarczego tygodnika „Newsweek Polska”.
Marek Rabij
Temat jest ważny i dotyczy każdego z nas mimo że to, co pan opisuje dzieje się wiele kilometrów stąd. Książka zaczyna się od opisu zawalenia się budynku, w którym znajdowały się fabryki szyjące ubrania dla zachodnich firm. To było w 2013 roku. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że ubrania, które kupujemy za bardzo niskie ceny, szyte są w strasznych warunkach. Przerażające są wynagrodzenia szwaczek, długość pracy. Smutny to obraz i przestaje cieszyć, że mamy na sobie coś ładnego. Człowiek staje bezradny, bo cóż może zrobić. Czy pisząc tę książkę, chciał nam pan tylko otworzyć oczy, czy zmusić do jakiegoś działania?
To była przygoda i podróż intelektualna. Kiedy jechałam po raz drugi do Bangladeszu, to najważniejsze wydawało mi się opisanie kwestii ekonomicznych, tego, jak wędruje pieniądz od polskiego klienta do fabryki, gdzie te ubrania się szyje. Na miejscu zrozumiałem, że dużo ważniejsze będzie opowiedzenie tego, w jaki sposób powstał kraj, w którym istnieje taki gigantyczny przemysł. Tam przecież powstaje około 25-30% światowej produkcji odzieży. Największą szwalnią w dalszym ciągu pozostają Chiny. Ludzie w Bangladeszu są z jednej strony beneficjentami globalizacji, a z drugiej stali się zakładnikami dużej gałęzi przemysłu.
Dostajemy przygnębiający obraz kraju, ale też przygnębiający obraz ludzkiej natury, która w każdym zakątku świata jest taka sama.
Ta natura ludzka jest niezmienna niezależnie od wieku, kraju, szerokości geograficznej, religii, ale także epoki historycznej. To jest zjawisko dotyczące ludzi, którzy wyrwani ze swoich środowisk, pracują w fabrykach i ich awans społeczny jest tylko umowny, bo ich warunki życia są znacznie gorsze niż swoich rodzimych środowiskach. Żyją też w świecie, który nie ma tych tradycyjnych prawideł, tradycyjnych wartości. Ludzie, którzy doświadczają awansu, zaczynają z dnia na dzień zapominać o podstawowych wartościach i szybko po plecach, po głowach swoich znajomych piąć się wzwyż, żeby wykorzystać to swoje pięć minut, które mają.
Podaje się, że podczas opisywanej katastrofy zginęło ponad 1000 osób, w rzeczywistości zginęło ich nawet ponad sześć tysięcy. Tyle osób jest wciąż poszukiwanych. Na początek dostajemy obraz dwóch uratowanych z katastrofy dziewczyn. Czy to jest rodzaj manipulacji, że ta katastrofa nie była tak straszna, skoro udało uratować się kilka osób?
W 2013 roku opinia publiczna w Bangladeszu była dużo bardziej wstrząśnięta tą katastrofą niż my tu, w Europie. To są budynki stojące jeden koło drugiego wzdłuż ulicy, mija się je setkami bardzo często, nie wiedząc, że to jest fabryka, ponieważ nie jest oznakowana. Ironią losu było to, że tę katastrofę już od dawna zapowiadało wiele sygnałów; sprawa własności gruntu była nie do końca wyjaśniona, budynek rozstał rozbudowany bez zezwoleń, trzeszczał w szwach, na ścianach pojawiały się pęknięcia tak duże, że szwaczki wstawiały tam termosy. Ludzie, którzy tam pracowali, zdawali sobie z tego sprawę, ale bardzo szybko ten strach zracjonalizowali. Doszli do wniosku, że jeżeli coś się ma stać, to nie im, a nawet jeśli, to nie dojdzie do najgorszego.
Te ubrania szyte w tych fabrykach mają markowe metki, ale nie zawsze odpowiada to jakości.
Jedna z moich bohaterek opowiadała mi, że ciągu dnia musi doszyć 960 rękawów do T-shirtów, czyli dwa na minutę. Mówimy o 960 prawidłowo doszytych rękawach. Jeżeli coś nam się nie uda, to trzeba to poprawić, ale po godzinach. Nadgodziny, kiedyś płatne, teraz już płatne nie są. Oficjalny czas pracy kończy się o 17.30, ale czasem pracownicy zostają do 21 czy nawet 23.
Słyszymy takie pojęcia: slow fashion i fast fashion. Ten fast fashion to pokazanie ludziom, że ciągle mogą "wymieniać swoją szafę", bo tak trzeba, bo zmienia się moda. Tworzy się jednak ruch slow fashion: kupowanie rzeczy dobrej jakości, o wiadomym pochodzeniu. Nie przykładamy ręki do niewolniczej pracy. Tylko czy w ten sposób pomagamy tym ludziom tam, w Bangladeszu?
Pomagamy przede wszystkim sobie, mamy lepszą odzież, lepiej się czujemy. We współczesnym świecie, kiedy żyjemy bardzo szybko i mamy coraz mniej czasu, żeby się poznać, i siebie przedstawić, to ubranie jest pierwszym kodem, którym przekazujemy naszemu rozmówcy informację, kim jesteśmy.
Rozprawia się pan brutalnie w tej książce z wyprzedażami.
Los klienta, który czeka na wyprzedaże i ubiera się w sieciówkach niewiele różni się od losu szwaczki, która lwią część swojej pensji musi wydać na jedzenie i dach nad głową. Poruszamy się w świecie budżetów, które znikają, wyparowują, kiedy tylko pensja przychodzi na konto.
Praca dzieci, coś, z czym udało się wygrać w większości krajów europejskich - tam jest codziennością, ale i koniecznością, żeby przeżyć.
Codzienność to za mocno powiedziane. Na tę pracę nie patrzy się oczami zachodniego świata, czyli z natychmiastowym, bezwarunkowym potępieniem. Tamtejsi ludzie raczej zadają pytanie, dlaczego tak się dzieje, a kiedy dowiadują się, że dziecko pracuje, bo nie ma rodziców, albo musi pomóc utrzymać dom, to zaczynają to rozumieć. Tam, gdzie mnie się udało to zobaczyć, praca dzieci polegała na prostych, mało wyczerpujących czynnościach. To zjawisko jest wielowymiarowe.
Czy po tych podróżach do Bangladeszu przestał pan kupować ubrania w sieciówkach?
Nie, i to z dwóch powodów: po pierwsze nie byłem nigdy przesadnym konsumentem mody, raczej kupuję wtedy, kiedy muszę. Po drugie, nie znajduję w sobie na tyle mocnego płomienia oburzenia, żeby powiedzieć, że kończę z tym. Sami mieszkańcy Bangladeszu, same szwaczki mówiły mi, że dzięki tym globalnym zamówieniom ten kraj wydobył się z błota. Problem polega na tym, że nikt nie myśli, co dalej.