Obsadzony w głównej roli bożyszcze Hollywoodu – Ryan Gosling – jest androidem stworzonym do likwidowania swych nieposłusznych pobratymców. Wykonanie rozkazów staje się jednak utrudnione, gdy okazuje się, że oficer K, musi odnaleźć i zabić jedynego na świecie androida, który nie tyle został skonstruowany, co zrodził się ze związku człowieka i replikanta. To cud – jak mówią bohaterowie. Dla jednych szansa na przetrwanie. Dla innych realne zagrożenie mogące przyczynić się do zagłady ludzkości.
Denis Villeneuve – twórca tak znakomitych filmów jak „Pogorzelisko” czy „Labirynt” – udowadnia w filmie „Blade Runner: 2049”, że jest przede wszystkim mistrzem budowania postapokaliptycznej atmosfery, która oddaje psychofizyczny stan ducha jego bohaterów. Wykorzystuje do tego celu ogrom przestrzeni i wyrażającą depresyjny nastrój kolorystykę – Kalifornia przyszłości skrzy się tu bowiem nie tylko neonami rozświetlającymi Los Angeles (korespondując z estetyką „Łowcy androidów” z 1982 roku), ale też pokryta jest terenami zionącymi pustką, pokrytymi pyłem, skąpanymi we mgle, tonącymi w deszczu, na których już dawno wyginęło życie.
Atmosfera przemijania i widmo wiszącej w powietrzu śmierci stają się – za sprawą wizualnej oprawy filmu – niemal namacalne i sprzyjają procesowi kontemplacji w kinie. W 2049 roku panuje bowiem wszechobecny chłód sprzyjający dystansowaniu się bohaterów do wszystkiego co ludzkie, pozbawiający ich nadziei na życie pełne blasku. Tylko wspomnienia pozostają w filmie „Blade Runner: 2049” nietknięte. Bo pamięć o bliskich, jak podpowiada Villeneuve, nie podlega zagładzie i nie da się jej tak łatwo wymazać.
Urszula Wolak